Przejdź do głównej zawartości strony

Kiedy mój wujek uciekł z domu, miał 14 lat. Był rok 1950, sam środek okresu „wielkiej trwogi”, politycznego terroru, nagłego znikania ludzi. Wyjechał ze swoim własnym strachem z malutkiego gospodarstwa, ze świętokrzyskiej biedy, którą przypisuje się dziedzictwu zaboru rosyjskiego, a jest dużo starsza. Jak to bieda.

Pojechał do ciotki, na tzw. Ziemie Odzyskane. Dzięki jej pomocy skończył technikum i trafił na Górny Śląsk. Tam biło wtedy serce Polski. Stal i węgiel, zakłady, fabryki i chorzowskie azoty, w których pracował potem aż do emerytury. Wcześnie poznał swoją przyszłą żonę. Młodziutka Janina też dźwigała swoją historię: śląską, ciężką, wojenną. Również pochodziła ze wsi.

Wieś pod Częstochową, końcówka lat 30. XX wieku. Fot. ze zdjęć rodzinnych Janiny Grochowskiej

Wiele lat później ja – bratanica mojego ukochanego wujka, napiszę w pewnym artykule o pokoleniu, które po wojnie wyjechało do miasta i zapomniało o swoim wiejskim dziedzictwie (chodziło o muzykę). Wstydzę się tych słów i żałuję, że w ogóle przyszły mi do głowy. Było to na fali przygotowań do publikacji portalu Akademii Kolberga, który miał być podsumowaniem ponad dwudziestu lat doświadczeń w poznawaniu i nauce wiejskiej muzyki przez różne osoby i środowiska. To duży skrót myślowy, niesprawiedliwy i krzywdzący. Nikt wtedy nie zaprotestował, że to może nie do końca było tak. Zatem protestuję dzisiaj ja sama.
Dużo rozmawialiśmy i nadal rozmawiamy o tym, że wydarzyła się jakaś społeczna i kulturowa amnezja, odejście od tego, co przez wieki spajało wiejskie wspólnoty, nadawało wyraz, formę i znaczenie rodzinnemu i wspólnotowemu świętowaniu (jestem teraz bardzo ostrożna w doborze słów, nawet w cytatach). Odkrywamy to wszystko na nowo, zakochaliśmy się w tej muzyce i chcemy opowiedzieć o niej całemu światu. Nadaliśmy jej szczególną wartość i znaczenie (albo tak nam się wydaje, czas to zweryfikuje). Nawiązaliśmy dialog z najstarszym pokoleniem, które ją pamięta i może wiele przekazać. Zaczęliśmy odkrywać muzyczne „Atlantydy”, grać odnalezione w archiwach i ludzkiej pamięci melodie, wsłuchiwać się w głosy starszych i młodszych śpiewaczek. Śpiewać i grać razem z nimi, co jest nie tylko pasją czy przygodą, ale pewnym rodzajem świadectwa.

Pomorze Zachodnie, 2017. Fot. Paweł Grochocki

Pamięć

Pamięć tnie przeszłość na kawałki, zamyka ją w statycznych kadrach. Trochę przekłamuje. Kiedy w końcu spytamy naszych rodziców (a nie tylko dziadków) o to, co pamiętają? Co dla siebie samych odkryli, jakiej kulturowej amnezji zapobiegli? Taka rozmowa będzie od nas wymagać dużej empatii, wyobraźni i wiedzy.

Wiele razy w ciągu ostatnich dwudziestu lat zadawano mi (i sama zadawałam sobie) pytanie, dlaczego zajmuję się muzyką tradycyjną, co mi daje czerpanie z tej kultury. Jest mi ona bliska. Estetycznie i duchowo. Z pasją zagłębiam się w teoretyczne rozważania i dyskusje na jej temat, śpiewam i gram, dzielę się wiedzą. Nie spłacam żadnego kulturowego długu.

Moi dziadkowie, Franciszka i Jan Biskupowie (rodzice mamy; w tekście piszę o dziadkach ze strony taty). Zdjęcie zrobione w zakładzie fotograficznym w Opocznie tuż przed ich ślubem w 1946 roku. Fot. ze zdjęć rodzinnych Ewy Grochowskiej

Pamiętam, jak u nas w domu schodziła się tzw. starszyzna – rówieśnicy moich dziadków (roczniki 1911 i 1915). Wybierali razem kartofle z zimowego kopca, przebierali fasolę, pletli ze ścinanej nad Wisłą wikliny duże kosze gospodarcze. Zimą mężczyźni grali też w karty, a kobiety darły pierze. Bardzo za nimi tęsknię.
Przyglądam się nieraz różnym ciekawym i pożytecznym inicjatywom, praktykowanym głównie w mieście, czasem biorę w nich udział. Kółka gospodyń miejskich, spotykanie się po pracy na wspólne szycie, tkanie, a nawet darcie pierza, muzykowanie bez aspiracji scenicznych, dla siebie nawzajem, wspólny śpiew, granie do tańca i inne.
Można bez tych spotkań żyć, choć na pewno są świetnym sposobem spędzania wolnego czasu, nawiązywania przyjaźni. Na dawnej wsi bez tych sąsiedzkich więzi nie dało się na co dzień funkcjonować. Bez pomocy i współpracy, przy małych czynnościach i tych dużych, jak żniwa czy wykopki – ciężko było przetrwać. Istnieje wiele wstrząsających opowieści o osobach i rodzinach, które z różnych powodów wyłamały się z wiejskiej wspólnoty. Marny ich los.
W pamięci kołacze mi obraz, jak nas – dzieci – „wychowywała” cała wieś. Jeśli w drodze ze szkoły nie powiedzieliśmy komuś dorosłemu „dzień dobry” albo „szczęść Boże”, wieść o tym docierała do domu przed naszym przyjściem. W mojej rodzinnej wsi nie żyje już nikt z pokolenia moich dziadków, większość z nich była mi bliska, ciekawiło mnie ich życie i historia.

Polesie, 2010. Fot. Oleksiy Nahornyuk

Myślę, że w przyszłości dominującym modelem społecznym staną się takie właśnie sąsiedzkie kręgi i wspólnoty, również w miastach. Inaczej nie ma wspólnej pamięci, z której można czerpać, by rozwijać się i trwać.

Inicjacje

Po różnych doświadczeniach, lekturach i rozmowach z ludźmi odkryłam, że inicjacji może być wiele, nawet w tym samym obszarze życia, w którym już raz ją przeszliśmy.
Jest to stopniowe uzyskiwanie kolejnych „sprawności”, jak w harcerstwie. Kim jestem jako dziewczyna? Potem jako mężatka, matka? Dojrzała kobieta, staruszka. Kim jestem, nie będąc mężatką ani matką?

Mimo że te pytania nie są łatwe, czekam cierpliwie, co będzie dalej. Nie wypada w takim tekście cytować postaci bajkowej, ale dlaczego nie?

Wszystko jest bardzo niepewne i to mnie właśnie uspokaja – mówi Too-Tiki do Muminka.

Przygotowania do Kusta (tradycyjne święto okresu wiosenno-letniego), Swarycewicze 2010. Fot. Oleksiy Nahornyuk

Wspominam Piotrka Makowskiego, śpiewaka z Mlądza na Mazowszu. Świetnie tańczył, ciekawie opowiadał, robił piękne woskowe gromnice. Dzisiaj, kiedy przypominam sobie jego opowieść o tym, jak urodził się „na krzyżówkach”, bo karetka nie zdążyła dowieźć jego matki do szpitala, zastanawiam się, czy wtedy było już gdzieś „zapisane”, że umrze w wieku 40 lat? I te gromnice, które wkłada się do ręki konającym. I niezwykłe posłannictwo, jakim jest śpiewanie pieśni pogrzebowych, śpiewanie w ogóle.
Ostatni raz widzieliśmy się rok przed jego śmiercią, na odpuście w Studziannej – Poświętnem. Prowadził pod ramię kalekiego mężczyznę ze zniekształconą, jakby poparzoną twarzą, z niedowładem ręki. Zobaczył mnie, pomachał z daleka. „To mój brat” – przedstawił chłopaka – „poraził go prąd kilka lat temu, bardzo poważnie. Ale i on potrzebuje, żeby go kochać”. Nie miałam pojęcia, że zajmował się chorym bratem, nigdy o tym nie wspominał. Piotrek zmarł na raka w 2010 roku.
Nad tym ostatnim jego zdaniem zastanawiam się do dzisiaj. Niby proste, jednoznaczne, a coś w nim nie daje mi spokoju. Podobnie, jak niektóre powiedzenia czy „westchnienia” Zofii Kucharczyk, Marii Gacy, Marii Kowalik i innych wspaniałych kobiet, które przekazały mi więcej, niż myślę. Rozczytuję je powoli, jak odkrywaną po fragmencie mapę skarbów, która ujawnia wskazówki po wypełnieniu kolejnych zadań i samodzielnym rozwiązaniu pojawiających się po drodze zagadek.

Śpiewaczki z Gałek Rusinowskich: Maria Siwiec, Maria Pęzik, Zofia Kucharczyk oraz Ewa Grochowska i Marta Domachowska. Gałki k. Rusinowa 2011. Fot. Piotr Baczewski

Dużo jest wokół nas tego skrywanego, nieopowiedzianego bólu, cierpienia, udręki, żalu. Dawniej i współcześnie. W tradycji były takie sytuacje i momenty, dni w roku, kiedy można się było z tego wszystkiego oczyścić, wy-powiedzieć, wyszaleć, wypłakać, nie narażając się na wyśmianie czy podejrzenie o chorobę psychiczną.
Kiedy spoglądam na różne przedsięwzięcia i akcje, które robimy na wsi: kolędowanie, kusoki, zabawy, śpiewy pod kapliczką, to wydaje mi się, że staramy się bardziej niż trzeba. Zgłębiamy źródła, dokładnie dopytujemy ludzi o detale, pieczołowicie gromadzimy teksty, melodie, akcesoria. To wszystko jest oczywiście bardzo potrzebne, gromadzimy w ten sposób zasób, z którego ktoś inny skorzysta, dokumentujemy miejscową pamięć i tradycje. Trudno sobie wyobrazić, że mielibyśmy tego nie robić.
Ale czasem umyka nam, że przecież nikt nie oczekuje od nas dokładnej rekonstrukcji przeszłości. To raczej ludzie i cały świat wokół dają nam w tych szczególnych dniach czytelny sygnał i przyzwolenie, że teraz, przez moment – wszystko wolno, bo świat jest na opak, a czas płynie w drugą stronę. Za chwilę dziura w niebie, kosmiczna furtka, znowu się zamknie.

Świętowaliśmy kiedyś z przyjaciółmi Boże Narodzenie na Polesiu ukraińskim, w zaprzyjaźnionej wsi Perebrody. Ten wieczór wigilijny w 2006 roku był jedną z moich inicjacji. Usłyszałam wtedy dobitnie i ze szczegółami tę kobiecą opowieść o najtrudniejszych aspektach życia. Przemoc, aborcje, utraty ciąż, o których nikt nie wiedział, bo nie było czasu ani sposobności spotkać się z koleżankami. Ciężko rozmawiać o tym z mężem czy teściową. Nie było w tym narzekania na ciężką pracę, która deformuje dłonie, stopy i kręgosłup – to integralna część wiejskiego życia. Skarga była na samotność, poczucie niezrozumienia i odosobnienia, mimo obecności wielu ludzi wokół. Niemożność wyżalenia się, bo komu i w jakich słowach? Baba Nastia i jej koleżanki mówią zgodnym głosem: pieśń rodzi się z nieszczęścia, cierpienia.

Baba Nastia, Perebrody. Fot. Oleksiy Nahornyuk

Pamiętam, jak nagrywałam pewną śpiewaczkę i ta rozpłakała się w połowie śpiewanej pieśni. „To wszystko o mnie” – powiedziała – „ja też miałam surową macochę”.
Często to podkreślam, aż mi się czasem wydaje, że przesadzam. O tym śpiewaniu ze smutku, o wyśpiewywaniu losu. Może i ja opowiadam w ten sposób część swojej osobistej historii?

Kolejną była śmierć mojego siostrzeńca, malutkiego chłopczyka. Nie przeszłam tej inicjacji pomyślnie, nie udała się. Myślę, że ludziom żyjącym na co dzień w tradycji, głęboko w niej zanurzonym, też się ona „nie udawała”, mimo specjalnego rytuału pogrzebowego, pieśni „dedykowanych” zmarłym dzieciom. To straszne, patrzeć na rodzica rozpaczającego nad śmiercią swojego dziecka.

Kiedy trzy lata później zmarł mój tato, odkryłam w sobie nieznaną wcześniej wiedzę. Postanowiłyśmy z mamą, że same przygotujemy ciało do pogrzebu. Jego śmierć była przedwczesna i nieoczekiwana. Nie wiedziałam, że te pośmiertne przygotowania robi się tak łatwo i naturalnie, jakkolwiek dziwnie by to teraz nie zabrzmiało. Zawołałam tylko pana z obsługi prosektorium, kiedy nie mogłam założyć koszuli. Zrobił to szybko i z uśmiechem. „Kwestia wprawy” – podsumował.
Bardzo się cieszę, że tata miał normalny wiejski pogrzeb. Poprosiłam zakład pogrzebowy, żeby przywieźli ciało do domu przed zawiezieniem do kościoła. Przyszli sąsiedzi i rodzina, był różaniec, wszyscy się pożegnali tak, jak trzeba. Podobno sanepid nie pozwala przywozić ciała do domu, ale nikogo o to nie pytałam.
Czytam powyższy akapit i waham się. Może jest zbyt prywatny? Przypominam sobie jednak, z jaką naturalnością i swobodą rozmawiają o tych sprawach starsze kobiety na wsi. Jak inaczej dowiedziałaby się – jeśli nie z praktyki i z opowieści – co wtedy robić? Skąd ja miałabym to wiedzieć? W tradycji nie było warsztatów ani webinariów na ten temat.

Polesie. Przerwa w pracy, 2010. Fot. Oleksiy Nahornyuk

Tu i teraz

Pewnego dnia pojechałam na zakończenie winobrania w miasteczku Topola w Serbii. Oprócz jarmarku i koncertów zespołów ludowych organizowano tam co roku dyskusję panelową na temat tradycji muzycznych. Przyjaciółka zaprosiła mnie do wygłoszenia mini wykładu. Opowiedziałam o tym, jak piękni są ludzie, kiedy śpiewają. Czasem nie można oderwać wzroku, niezależnie od jej/jego wieku, płci, urody. Śpiewak/śpiewaczka na chwilę przestaje być sobą. Albo właśnie dopiero wtedy sobą się staje. Patrzymy na nich z zadziwieniem i miłością, jak zakochana osoba na obiekt swojego afektu. Po zakończeniu pieśni zostaje w powietrzu coś w rodzaju błogiego posmaku, którego nie potrafimy nazwać. Powiedziałam to wówczas mniej poetycko, ale coś w tym stylu. Jelena tłumaczyła na serbski. Kiedy skończyłam, po chwili ciszy odezwała się starsza pani. „Chciałabym coś zaśpiewać” – powiedziała.
Śpiewała przepięknie wielozwrotkową balladę. Rozbudowane melizmaty płynęły jak rzeka, raz wartkim, a raz spokojnym nurtem. Nie mogłam się na nią napatrzeć. W pewnym momencie złapałyśmy się wzrokiem. W połowie wykonywanej właśnie frazy puściła do mnie oko.

Na weselu siostry w czerwcu 2019 roku zrobiłam jej tradycyjne oczepiny z naszych stron, to znaczy spod Opoczna, tam urodziła się i wychowała nasza mama. Przyszła panna młoda miała wątpliwości, czy chce taki obrzęd. Myślę, że obawiała się reakcji gości. I słusznie, ponieważ – nie jest to żadna wiedza tajemna – czujemy się dobrze w sytuacji, którą rozumieją wszyscy jej uczestnicy. Ani ja, ani ona nie chciałyśmy tego robić jako niezrozumiałej, egzotycznej atrakcji, szczególnie dla jej przyjaciół zza granicy. W końcu się jednak zdecydowała. Nigdy wcześniej nie miałam takiej tremy, choć robię ten obrzęd dla koleżanek od wielu lat. Kiedy oczepiny nabrały tempa i doszło do zbierania na czepiec, zobaczyłam, że każdy z kuzynów mojej mamy ma w kieszeni koszuli banknot stu- albo dwustuzłotowy. Przygotowali się.

Fragment tradycyjnego wesela w wykonaniu śpiewaczek ze wsi Bolszebykowo (Rosja) na Festiwalu Najstarsze Pieśni Europy, Lublin 2005. Obrzęd w wykonaniu scenicznym również może być inicjacją. Na zdjęciu oprócz śpiewaczek: Anna Psuty, Roman Jenenko (1971–2006). Fot. z archiwum Romana Jenenki

Twórczość. Przekaz. Sekret

Twórczość ma swoje prawa. Jest poza umowami, ustaleniami, grafikiem.
Czy patrzymy na naszych wiejskich nauczycieli jak na twórców, a nie tylko depozytariuszy muzycznego dziedzictwa swojej rodziny, wsi, regionu? Trafiamy do nich w konkretnym momencie ich i naszego życia. Czy nasze oczekiwania i potencjał, które wnosimy do tej sytuacji, są takie same? Kto daje, a kto bierze? Czy ona może stać się wymianą? W którym momencie?

Kiedy chcemy uhonorować czyjś talent i dorobek, nazywamy go mistrzem. Nie odstępuje mnie na krok pragnienie precyzji i myśl, jak ważne jest to, żeby wszyscy uczestnicy sytuacji w miarę podobnie rozumieli jej kontekst i znaczenie. Kilka razy zostałam mimo woli zaangażowana w nieporozumienia, które z takiego pomieszania znaczeń wynikają. Były to nieprzyjemne sytuacje.
Maestro, mistrz. Czasem gość na weselu czy zabawie zawoła tak do muzykanta, w pijackim rozczuleniu. Mistrzu! – wołają też pod sklepem wstawieni mężczyźni na najbardziej pijanego kompana, który przestał już trzymać się na nogach.
Chodzi o to, że słowo „mistrz” może też zostać odebrane ironicznie.
Kiedy starsi ludzie opowiadają o legendarnych muzykantach swojej młodości, mówią: „dobry majster, spec”. Czasem pojawia się i „mistrz”, ale to jest zarezerwowane dla muzykanckiej ekstraklasy. Wiadomo wtedy, o kim się rozmawia.

Pierwsze lata nauki u Jana Gacy. Na zdjęciu od lewej: Robert Burdalski, Ewa Grochowska, Ania Hasso-Agopsowicz, Alicja Ruczko (siedzi na ziemi), Marta Urban-Burdalska, Maciej Żurek z synem Antkiem (Antoni Hasso-Agopsowicz), Małgosia Paszke (nazwisko panieńskie), Jan Gaca. Stoją: Marek „Markus” Ruczko, Marek „Marek” Szwajkowski, Zosia Szyrajew. Zdjęcie zrobione w czasie festiwalu „Pieśni Bagien” w Woli Uhruskiej (2004?). Fot. z archiwum kolektywu PKS

Szukamy autentycznego stylu, czegoś, co wyróżnia daną osobę i wieś w sposób szczególny. Bywa, że nie jesteśmy na taką konfrontację gotowi. Pamiętam, jak kiedyś spotkaliśmy przypadkiem skrzypka Stanisława Zieję. Wziął od kogoś z nas skrzypce, zaczął grać. Był ekstatyczny, szalony, grał w uniesieniu. Odleciał. Nie bardzo było wiadomo, jak i o czym potem z nim rozmawiać. Te wszystkie pytania: kiedy zaczął, gdzie grał, z kim, kto go uczył, kto mu kupił pierwsze skrzypce, jak się dzisiaj czuje – wydały się banalne, błahe, głupie.
Są jeszcze legendy o muzykanckiej zawiści, zajadłości, współzawodnictwie. Nie chodzi o to słynne „przegrywanie się” pod kościołem czy w karczmie. To są „grube” historie, opowiadane szeptem. Wychodzi na to, że ten fach bywał bardzo niebezpieczny. Jedna z wersji legendy o śmierci słynnego skrzypka Jana Bogusza mówi, że otruli go na targu inni muzykanci. Z zazdrości.

Raz na kilka lat oglądam ukochany film (w reż. A. Tarkowskiego) – Andriej Rublow. Czuję, jak krew mi coraz głośniej szumi w skroniach, kiedy zbliża się scena z dzwonem. Wysłannicy kniazia przyjeżdżają do na wpół wyludnionej wsi, w której mieszka słynny wytwórca dzwonów. Mieszkał, ale zmarł podczas zarazy.
Zastają na miejscu jego syna, chłopiec ma kilkanaście lat, jest drobny, wychudzony. Mówi do nich dziarskim głosem, że nauczył się od zmarłego ojca tego rzemiosła i zna wszystkie tajemnice sztuki. Wydaje się, że nie wie, jakiego zadania właśnie się podjął. Trwa budowa, chłopak miota się, widać jego rozgorączkowanie, rosnące w miarę kolejnych etapów prac. Kiedy wreszcie po raz pierwszy słyszymy dźwięk gotowego dzwonu, w powietrzu rozbrzmiewa czysty, donośny, głęboki, srebrzysty ton. Nieziemski.
Nie wiadomo, gdzie podział się chłopak. Mnich znajduje go na wzgórzu za wsią. Chłopiec nie może wymówić słowa, trzęsie się od płaczu. „Co się stało? Przecież wszystko się udało! Zbudowałeś wspaniały dzwon” – woła rozradowany, ale kompletnie zdziwiony mnich. „Ojciec nie przekazał mi swojego sekretu, nie zdążył” – łka chłopiec.
Bywa, że rozglądamy się po omacku, działamy w ciemno.

Jeśli ktoś myśli, że mistrz poprowadzi go za rękę, przekaże mu „tajemniczą książkę”, nadprzyrodzoną wiedzę, sekret – to grubo się myli. Dostajemy coś innego. Każdy znajduje to sam, jak prezenty w dzień św. Mikołaja w dzieciństwie, kiedy rano zaglądało się pod poduszkę.

U Jana Gacy w Przystałowicach Małych. Na zdjęciu: Marek Szwajkowski, Ania Hasso-Agopsowicz, Natalia Hasso-Agopsowicz, Jan Gaca, 2004 rok. Fot. z archiwum kolektywu PKS

Kilka lat temu dostałam zamówienie na tekst o skrzypku Janie Gacy, moim ukochanym i najważniejszym nauczycielu. Do monograficznego numeru pewnego pisma, dedykowanego zjawisku i postaci mistrza. Do dzisiaj krążę wokół tematu, piszę o wszystkim naokoło, tylko nie o nim. Nie umiem dobrać słów.

Zgubiony klucz

Trafiamy na stary dom, przypadkowy, w opuszczonej wsi albo po dalekich krewnych czy dziadkach, ciekawość zżera, by zajrzeć do środka. Nie ma klucza. Był, ale ktoś go dawno zgubił, a może nawet wyrzucił gdzieś w krzaki. Albo do głębokiego jeziora lub morza – jak w bajce. Przyjmujemy różne strategie: rozpytujemy w okolicy albo po rodzinie, sprawdzamy, czy jakieś inne klucze znalezione w szufladzie u sąsiadów albo u wiekowej cioci przypadkiem do tych drzwi nie pasują. Lub też w końcu – kiedy nikt nie widzi – otwieramy je bez klucza. Delikatnie podważamy stary, choć bardzo solidny zamek, albo rozbrajamy go siłowo. Niektórzy po prostu wyważają drzwi. Bywa, że te drzwi, w które uderzamy z impetem drewnianą belką albo po prostu swoim ciałem, są… otwarte. Tylko tego wcześniej nie sprawdziliśmy.

Pomorze Zachodnie, 2017. Fot. Paweł Grochocki

Chcemy spotkać się z tradycją, a przecież nosimy ją w sobie.

Rozbrajamy kody, łamiemy szyfry, dorabiamy klucze. Przełamujemy bariery, schematy, odrzucamy szablony.
Po to, by w pocie czoła budować i tworzyć swoje. Wzmacniać zamki, starannie chować klucze. Aż kiedyś znowu się zgubią.

Wszystko, co tutaj napisałam, jest moim subiektywnym oglądem tych spraw, osobistą interpretacją.
Zapraszam do rozmowy.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Zamknij