Przejdź do głównej zawartości strony

Występ Jakubowskiego, nieznanego skrzypka z Kieleckiego, był nie lada sensacją. Grał razem z bębnistą, który tłukł w bęben tak, jak słyszałem na Huculszczyźnie. Zachwycili mnie.

Jedziemy do niego. To kawał drogi w sierpniowym upale. Zadbane, wystrzyżone podwórko. Altanka porośnięta winem. Przy grillu rodzina i miejscowi oficjele. Jakubowski wychodzi nam naprzeciw. Jest niski, krępy, szeroki w barach, sprawia wrażenie siłacza. Ma głowę w świeżych strupach. Jest zakłopotany. Mamy go filmować.

Dopiero pod koniec wizyty opowie: „Bo to podrapanie na głowie to stąd, że, no, lubi człowiek sobie popić, nie powiem. Byliśmy u sąsiada, popiliśmy. Jak wróciłem do domu, to nie chciałem, żeby było czuć, że człowiek wypił, bo wnuki przyjechały. Poszedłem do garażu, siadłem na stołku, żeby wyparował alkohol. Zasnąłem. Różne rzeczy mi się przedstawiały i przewróciłem się na głowę. Stąd te obicia”.

Siadamy w altance. J. z ożywieniem opowiada: „Muzykant dawniej to był nikim, wziął ledwie parę groszy i kazali mu bez ustanku grać. Bez poszanowania dla niego. Dobrze, żem przestał chodzić grać, bo do gorszego łajdactwa prowadziło to granie. Była wóda, dziewczyny i na końcu dochodziło się do dziadostwa”.

Jednak magia wesel pociągała go od dzieciństwa. Jak tylko ojciec nauczył go grać na skrzypcach, to chodzili po weselach razem. „Ale grało się cichaczem, żeby żandarmy nie wiedziały, bo trzeba było rejestrować taką muzykę i płacić podatek”.

J. grał często do żniw kosiarzom. Mówiono na to wyżynki. Przodem szli żniwiarze: „We wojnę z sierpami, a potem to już były kosy” – za nimi muzykanci: skrzypek i bębnista, i przygrywali. Tak samo było przy kopaniu kartofli.

„Próbowałem się uczyć na klarnecie, ale w klarnecie nie było wesołości, to rzuciłem” – wspomina.

Jakubowscy wspominają swoje wesele. Jak przyjechali z muzyką do panny młodej, to druhny i drużbowie dobierali się w pary. Potem z muzyką do kościoła. Czym więcej par, tym bardziej lubiani nowożeńcy. J. pamięta, że mieli duży orszak.

„Najpierw się pogościmy, a potem pogramy tyle, ile będzie trza” – mówi.

Więc gościmy się. J. nadskakuje wszystkim, co i raz wznosi toasty: „Jestem nie do opisania szczęśliwy, że człowiek nie do łajdactwa doszedł, że został kimś. Na piętnaście województw wziełem pierwsze miejsce. Że wójt do mnie do domu przyjechał i pani z kultury. Pańśtwo z Warszawy. Że mnie wszyscy zaszczycają i uważają. Wprost nie do opisania, jaki jestem zadowolony”.

Pijemy, a J. z bębnistą biorą się do muzyki. Grają euforycznie, kolebiąc się na wszystkie strony, ostro i dynamicznie. Słucham zachwycony. Potem znowu toast i znowu super oberek. Zapada noc, już pora wracać. Ale gdzie tam! Muzyka dopiero się rozkręca. J. namawia nas, żebyśmy zostali na noc, zachwalając: „Tu taka okolica, że można wyrabiać, co chcieć, i nikt panu nie ubliży”.

Wyjeżdżamy w świetle reflektorów. Widzę muzykantów stojących na podwórku. Grają marsza, wyginając się na wszystkie strony… Już w czasie powrotu wspominam, jak J. dziękował wójtowi za asfalt we wsi: „A ja codziennie przed domem zamiatam, bo ja kocham ten asfalcik!”. Wracamy do domu o 23.00. Przejechaliśmy dwieście pięćdziesiąt kilometrów.

 


Wizyta z 2002 roku


Artykuł zamieszczony w 2019 roku ramach projektu „Współczesne konteksty i praktyki w obszarze muzyki tradycyjnej” realizowanego przez Forum Muzyki Tradycyjnej.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

Powiązane artykuły

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Zamknij