Z Piotrem Piszczatowskim rozmawiała Katarzyna Rosik.
Piotrze, pamiętam pierwsze organizowane przez ciebie Targowisko Instrumentów. Był 2011 rok, druga edycja festiwalu Wszystkie Mazurki Świata. Nie wyglądało to zbyt obiecująco: przestrzeń była trudna, padał deszcz, dużo niedogodności. Nie poddałeś się i postanowiłeś dalej szukać odpowiedniej formuły takiego spotkania.
Nie dam sobie obciąć rąk, ale pierwsze Targowisko nie odbyło się w deszczu. To, które pamiętasz, to druga edycja. Na początku mieliśmy to szczęście, że można było zacząć spotkania z twórcami na skwerze Hoovera, na Krakowskim Przedmieściu, w reprezentacyjnym miejscu Warszawy. I za pierwszym razem jednak mieliśmy szczęście: trafiło się słońce, przepiękna pogoda oraz tłum spacerowiczów. Choć i tak były problemy z pogodą – wystawiliśmy wszystkie instrumenty na wolnym powietrzu i tylko namioty chroniły je od słońca. Jedni się tam chowali, drudzy nie.
Co roku mamy inną aurę, inną sytuację ludzką i jesteśmy w innym miejscu w całym procesie. Za pierwszym razem rzeczywiście byłem pełen obaw, czy to zagra, bo chodziły słuchy, że to się nie może udać: że przyjedzie mało wystawców, ludzie tylko obejrzą towar i nic z tego nie wyniknie. Ale jakoś rok po roku to się rozpędzało. Wśród pierwszych wystawców był na przykład Zbigniew Butryn z Krzysiem, był też już chyba Przemek Ficek, był Sebastian Wielądek – z innego środowiska, bo trochę folkowego, a okazał się niezrównanym kolekcjonerem instrumentów, przybył z gigantyczną kolekcją. Z twórców wiejskich zjawił się pan Wojtyna, budowniczy cymbałów, a był on u nas chyba tylko raz czy dwa razy. To wielkie szczęście gościć twórcę, który ma osiemdziesiąt lat. Niestety zaraz potem odszedł. Natomiast to były dla mnie bardzo wzruszające momenty. To człowiek, u którego byłem dziesięć lat wcześniej podczas jednej z wypraw terenowych, kiedy nagrywaliśmy muzykę z okolic Rzeszowa. Przepięknie nam grał na cymbałach! I nawet jedne cymbały od niego nasi przyjaciele zakupili.
Było trochę ważnych osób ze wsi. A na pierwszym Targowisku pojawił się jeszcze Tomek Kiciński. Fantastyczny i twórca, i muzykant, i kompan. Kiedy mówię „kompan”, to też otwiera się temat przyjaźni z tymi ludźmi – błyskawicznie okazało się, że twórcy ze wsi, twórcy miejscy, kolekcjonerzy, czy ludzie innych specjalności zaprzyjaźniają się ze mną i pomiędzy nimi zaczynają się fantastyczne relacje.
Obserwowałeś wcześniej podobne przedsięwzięcia w Polsce albo za granicą? Co było dla Ciebie inspiracją?
Bardzo mocny impuls miałem z Francji, z Bretanii,. Właściwie nie byłoby festiwalu Wszystkich Mazurków Świata, i nie byłoby Targowiska, gdyby nie podróż Janusz Prusinowski Trio w 2009 roku do Cleguerec w Bretanii, gdzie odbywał się fantastyczny festiwal, na którym zaskoczyły nas dwie rzeczy. Jeżeli chodzi o instrumenty, to był namiot, w którym znajdowało się dziesięciu czy dwudziestu twórców z fantastycznymi instrumentami: ichnimi akordeonami, takimi malutkimi, diatonicznymi, właściwie harmoniami, i z mnóstwem dętych instrumentów, także z bombardami, które tam są niesłychanie popularne. W tym namiocie było widać, że to są majstrowie pierwszej klasy i że świetnie im się wiedzie, że za tysiące euraków sprzedają instrumenty i że nie są skazani na sytuację muzealną ani hobbystyczną. Po prostu to ich sposób na życie i na biznes.
To był pierwszy impuls.
Jednocześnie zobaczyliśmy Noc Tańca – tam to się nazywa Fest-noz – która była dla nas po prostu szokiem! Zobaczyliśmy imprezę, podczas której dwa tysiące ludzi tańczyły całą noc do tradycyjnej muzyki w świetnych warunkach technicznych i ludzkich, bo tam po prostu przychodził tłum fascynatów, miłośników dawnej muzyki. Mieliśmy więc doświadczenie obcowania z tym, że muzyka tradycyjna nie jest w muzeum, tylko niebywale dynamicznie funkcjonuje społecznie na każdym poziomie i ludzie się w tym odnajdują. Pierwszy zaczął myśleć o festiwalu mazurkowym Janek. Ale kiedy zaczęliśmy knuć już po paru dniach, to było jasne, że marzy nam się taka Noc Tańca i takie targowisko w Polsce. Z niewiadomych przyczyn uwierzyłem, że takie spotkanie budowniczych instrumentów jest u nas możliwe. Uparłem się i zacząłem pracę od zera.
Na poziomie popularności tej muzyki, chęci obcowania z nią, z tańcem i z instrumentami obcowaliśmy wtedy, w 2010 roku w Polsce, z minimalną i chłodną atmosferą. Ale ja czułem, że mam życiową misję, żeby to zmienić.
Tak zupełnie od zera nie startowałeś, bo jednak zjeździłeś już trochę Polski do tego 2010 roku i poznałeś ciekawych ludzi.
Jeżeli mówię o poziomie zero bądź chłodnej atmosferze wokół tej muzyki, to jest to stwierdzenie statystyczno-ogólne. Tak to wyglądało w Polsce i nie za bardzo ktokolwiek wierzył, że ta muzyka może zdobyć jakąś popularność i że ludzie mogą się bardziej tłumnie z nią utożsamiać i nią cieszyć. Była to muzyka dla koneserów i ludzi trochę na wariackich papierach. A ja właśnie trochę na tych wariackich papierach przez poprzednie dwadzieścia lat jechałem. Byłem wielkim miłośnikiem takich zjawisk jak teatry wiejskie, jak Teatr Węgajty czy Bractwo Ubogich. Bractwo Ubogich to była pierwsza ekipa, która się pojawiła w Polsce, i z nowym duchem, a zarazem z wielkim sercem i uważnością skierowała się do polskiej muzyki archaicznej. Od lat byłem w tych klimatach. W Domu Tańca w latach 90. też jakąś rolę organizacyjną miałem.
Ale jeśli już sięgać głęboko, to wspomnę o dwóch zjawiskach, czyli o bytności na Białorusi w połowie lat 90. W 1994 roku jeździłem tam z etnografami i spotkałem się z reliktami archaicznej, bardzo starej kultury, która w tych warunkach kołchoźnianych, postsocjalistycznych reliktowo tam przetrwała. To było fantastyczne doświadczenie z kompletnie innym typem ludzi: osobami delikatnymi, zanurzonymi w świecie trochę baśniowym, trochę mitycznym, pełnym zaświatów. To było dla mnie zetknięcie ze starą, wiejską duchowością, to między innymi pierwsze wiejskie pogrzeby, czyli czuwanie przy zwłokach zmarłych przez trzy dni. Dla mnie, człowieka wychowanego w bloku na Ursynowie, to były fundamentalne doświadczenia obcowania z esencją kultury wiejskiej, która nie wydawała się obca, tylko właśnie głęboko mnie dotykała. Tak jak te wszystkie pierwotne, pierwsze doświadczenia ludzkie: narodziny, miłość, rozpacz, nadzieja, śmierć, wiara, tęsknota za absolutem. To wszystko przenika kulturę tradycyjną i ja miałem tam takie momenty dotknięcia.
A z drugiej strony uwielbiałem się podczas studiów włóczyć po Warszawie i zamiast solidnie studiować socjologię i inne kierunki, na które wtedy namiętnie chodziłem, to dużo czasu spędzałem po prostu na włóczędze: i po dachach kamienic, i po ulicach. A na jednej z takich ulic natknąłem się na warsztat budowy czy reperacji akordeonów. Zapukałem z głupia frant i trafiłem na pana, który na szczęście do dzisiaj żyje i ma się w dobrym zdrowiu: Franciszka Krasnodębskiego, dziedzica tradycji manufaktur warszawskich tworzących harmonie i akordeony w międzywojniu. Zaprzyjaźniliśmy się. Ja wtedy nie grałem na żadnym instrumencie, ale też spotkałem Jaśka Prusinowskiego, Adama Struga i Jacka Hałasa. Strasznie chciałem grać na akordeonie i pojawiły się pierwsze sytuacje, kiedy oni mi coś pokazali.
Pokazali Ci, jak grać?
Tak, mimo że miałem dwie lewe ręce i żadnego aparatu ani umiejętności, aby to wszystko ogarnąć. Ale straszliwie mnie to wciągnęło, więc zacząłem ćwiczyć i ćwiczyć, a jednocześnie spotkałem takiego człowieka, który te akordeony znał na wylot.
Wchodziło się do tej pracowni jak na strych u Brunona Schulza. Pełna była tajemniczych skorup, pudeł, części, klawiszy, ozdób, osłon, materiałów do okrycia, z tysiącami szafek, tysiącami szuflad. Niesłychane miejsce! Siedziało tam dwóch, Jerzy Bajor i Franciszek. I po dwudziestu latach – kiedy w tym Cleguerec w Bretanii zobaczyłem, że to może działać z poczuciem dumy, efektywności, skuteczności i zamożności gdzieś tam w świecie – to miałem całe linie podświadomych skojarzeń, że chciałbym ten świat wskrzesić. Oczywiście wtedy nie przewidywałem, że to będzie trwało lata, myślałem, że zrobię pojedyncze zdarzenie.
Przywołałeś powody, dla których zajmujesz się między innymi Targowiskiem – pamięć o odchodzącym świecie, którego reprezentacją jest muzyka tradycyjna. Ale ty zająłeś się materialną częścią dziedzictwa kulturowego, czyli instrumentami.
Myślę, że dobrze się z Jankiem podzieliliśmy w tej sferze. Jak już mówiłem, ja się muzyką zająłem bardzo późno: miałem dwadzieścia lat albo ciut więcej. To była bardzo długa droga, żeby w ogóle jakkolwiek muzykować, i sobie wtedy nawet nie wyobrażałem, że spędzę na tym życie. Natomiast okazało się, że mam smykałkę do ludzi. Lubię ludzi i ten bardzo konkretny cel, konkretna sfera twórczości artystów, którzy do nas przyjeżdżają, jest pretekstem do tego, żeby ich spotkać oraz aby mieć niebywałą frajdę z tego, że oni się nawzajem spotykają. Z tej pierwszej sytuacji – która miała dostarczyć narastającej fali fascynatów muzyki tradycyjnej pierwsze instrumenty, łatwo dostępne bębenki, akordeony, skrzypce – zrobiła się niebywale dynamiczna fala. Z jednej strony mamy osoby, które dzięki festiwalowi mazurkowemu po prostu chcą się uczyć i uczestniczyć w tej sztuce, a z drugiej wszystkich tych speców.
Będąc na Targowisku, mam często wrażenie, że to tylko pretekst do spotkań ludzi. Oczywiście budowniczowie i zwiedzający wymieniają się wiedzą i doświadczeniem, ale rozmowy o technikaliach i sprzedawanie produktów to tylko część korzyści płynących z Targowiska.
Okazało się, że z tej sytuacji, która miała być niby rynkowa, powstało święto, jakaś maszyneria, która oddziałuje na duszę, psychikę, na każdego z osobna. Powstało swego rodzaju duchowe zdarzenie, karnawał, podczas którego ci wszyscy ludzie z niebywałą radością i spontanicznością się nawzajem spotykają. Chce im się działać, wygłupiać, stanąć na rękach, stanąć na głowie, mówiąc metaforycznie. Po prostu świętować.
W ostatnich latach na Targowisko przyjeżdża, powiedzmy, stu dwudziestu wystawców. Jakieś sto osób z Polski, dwadzieścia ze świata: z Mongolii, Indii, Hiszpanii, Włoch, z Ukrainy, ze Słowacji, Estonii, Litwy, Łotwy, Norwegii i tak dalej. Unosi się nad tym wszystkim – oprócz nieprawdopodobnego hałasu, który towarzyszy Targowisku – atmosfera przekroczenia związanego ze świętem. Myślę, że wszyscy są bardzo szczęśliwi i że z tego płynie ogromna energia psychiczna, ale też energia inspiracji.
Po dziesięciu latach trudno uwierzyć w tę atmosferę niemożności, która nam towarzyszyła na początku. Wtedy mieliśmy poczucie, że nikogo nie będzie, że to się nie uda. Ci ludzie się nawzajem nie znali. Poznanie kogokolwiek zajmującego się tą strefą było dla mnie i dla nich szokiem. A teraz to jest po prostu dynamiczna społeczność. Bo to nie jest tak, że co roku przyjeżdża do nas tych samych sto dwadzieścia osób, tylko trafiają do nas ludzie, o których ja pomimo wieloletniej włóczęgi i poszukiwań – po prostu nic nie wiem, a w formularzu zgłoszeniowym na Targowisko widzę kolejnych dwadzieścia osób, których nie znałem.
Pozwolę sobie przytoczyć przykład pana Sikory, który ma teraz osiemdziesiąt parę lat. Słyszę od jakichś sześciu czy siedmiu lat, jak się zarzeka, że on już więcej bębenków nie zrobi, a jednak co Mazurki pojawia się z co najmniej pięcioma bębenkami, które sprzedaje w ciągu godziny. Pewnie takich przykładów mógłbyś podać więcej. Czy przeprowadzenie się do Fortecy było dla Targowiska momentem przełomowym?
Rzeczywiście na początku był po prostu skwer, ulica, więc tylko się tam przechadzałem nieśmiało, organizując jakieś detale techniczne. Potem wylądowaliśmy na rok na Pradze, w Koneserze, we wnętrzach. fabrycznych A potem pojawiła się Forteca, która ma błogosławioną strukturę przestrzenną i okazała się kluczem do sukcesu Targowiska. Mamy tam pośrodku okrągły plac, gdzie odbywa się wystawa instrumentów: ktoś sprzedaje, ale ktoś inny nie sprzedaje, tylko pokazuje, że coś robi, coś grzebie, coś tworzy, czasem nawet tylko dla siebie. I tam się mieści jakieś sto osób. Dookoła głównej sali jest kolejny krąg, w którym się mieszczą przepiękne sale. Cała Forteca to fragment Cytadeli Warszawskiej, którą postawili Rosjanie w XIX wieku. Stacjonowały tam wojska w każdej chwili gotowe do wyjścia w miasto. Cóż, wojsk nie ma, a pozostała momentami przepiękna architektura: półkola, sklepienia ceglane. Warszawa była straszliwie zniszczona i żyjemy w takim mieście, które się, można powiedzieć, odradza dopiero jako żywe miejsce spotkań. Na Targowisku mamy do czynienia z cudownym spotkaniem twórców, rzemieślników, w pięknym miejscu.
W salach pobocznych są trzy strefy, które nazywamy mało romantycznie B, C, D, bo A jest pośrodku. Jest sala poświęcona dzieciom, w której podczas całego dnia odbywają się spektakle, pokazy dla dzieci, prezentacje instrumentów, opowieści, bajki i tak dalej. Pojawiają się tam najpoważniejsi nawet twórcy instrumentów i w ogóle twórcy muzyki tradycyjnej i wszelakiej. Sam Józef Broda w zeszłym roku raczył dzieci opowieściami! Były tam teatry, a nawet wyrabianie instrumentów z warzyw. To jest bardzo radosna sala pod dobrą opieką Kajki Prusinowskiej, która jest olbrzymim autorytetem, jeżeli chodzi o te dziecięce kosmosy.
W drugiej sali odbywają się zgromadzenia taneczne i śpiewacze, czyli przez cały dzień są tam i twórcy instrumentów, i wszyscy muzykanci grający potem na Nocy Tańca, która się odbywa w tym samym miejscu. Prowadzą zabawy, w atmosferze szykowania się do Nocy uczą tańców. Czasem też wystawiamy tam stoły, na stole ląduje butelka i wiktuały, a wokół zjawiają się śpiewacy albo ludzie przeróżnych specjalności, grający a to na cymbałach, a to na kankles estońskich, a to na dudach.
Od kilku lat pojawia się też teatr weselny.
Tak, właśnie! Trudno teraz wymienić to wszystko. To taki tłum zdarzeń, dwadzieścia jeden zdarzeń towarzyszących w jednym dniu. Mamy trzy sale po siedem zdarzeń dziennie, więc statystycznie to dużo. Ale to się nie mieści w tych salach. Andrzej Bieńkowski – który jest dla nas wszystkich olbrzymim autorytetem i też darem wielkim – od kilku lat regularnie wraca do nas ze współpracą ze śpiewaczkami z Gałek Rusinowskich, które pamiętają teatry weselne. I strasznie mi się to podoba, bo śni mi się to Targowisko jako wielki karnawał. Andrzej dzikie teatry odprawia z tymi paniami, które pamiętają, jak to kiedyś na wiejskich weselach ludzie się przebierali i udawali różności, na przykład dziada amerykańskiego albo fotografa, który fotografuje babę, i lekarza, i umarlaka – wszystkie ikony odwrócenia ról. Dość powiedzieć, że we wszystkie te przedziwne role nie wciela się żaden facet, tylko wciela się siedemdziesięcio- albo osiemdziesięcioletnia pani Zofia Kucharczyk, osoba na co dzień dosyć poważna, świetna wiejska gospodyni, która nagle zakłada czarne okulary, przedziwne czapki, kitle i wyczynia tam harce! Jest nieprawdopodobną aktorką.
Widać, że ten świat kultury tradycyjnej, świat wiejski, nie był nudny – był po prostu odlotowy. Ludzie bardzo ciężko pracowali, w wielkiej rutynie, ale jak już zaczynali się bawić, to my, mieszczuchy, po prostu odpadamy w przedbiegach. Nie mamy ani takiej fantazji, ani takiego poweru jak te panie, które kiedy wejdą w role karnawałowe, to po prostu czapki z głów!
Podoba mi się określenie „odlotowe”!
To jest wielka moc robić takie zdarzenie, które gromadzi odlotowców. Bo trzeba powiedzieć, że przecież ci wszyscy twórcy instrumentów to nie są żadne szarobure postacie, tylko niebywałe indywidualności! Muzycy, muzykanci, malarze, poszukiwacze, szalbierze. Takie towarzystwo, które w średniowiecznym mieście spokojnie by się odnalazło pośrodku rynku i sprzedałoby wróbla jako kanarka, a osła jako konia albo odwrotnie. Ludzie z bajerą, z polotem, z wyobraźnią.
Nie dziwota, że na tym targowisku pojawia się pewnie dobry tysiąc albo i dwa tysiące różnych instrumentów. Mamy tutaj przekrój przez całą historię muzyki: od starożytnego Egiptu, Grecji, instrumentów odtworzonych z wykopalisk po instrumenty wiejskie, tradycyjne, ale i lutnicze, robione przez zawodowych lutników, którzy pokończyli szkoły lutnicze. Mamy też ludzi, którzy tworzą instrumenty, jakich świat nie widział, bo im się przyśniły w nocy, bo tak im się wyobraźnia zakręciła. Także ta karnawałowa atmosfera wiejska niebywale mocno łączy się tu z karnawałem wyobraźni twórców.
Poza tym, że można porozmawiać z twórcami bezpośrednio przy stoiskach, w jednej z sal odbywają się prezentacje instrumentów, prowadzone właśnie przez budowniczych.
Tak, to trzecia sala, która też cieszy się ogromną popularnością. To absolutnie unikalna okazja, by spotkać człowieka, który robi klawesyny i pozwoli z bliska obejrzeć cały mechanizm młoteczkowy oraz wszystkie detale. Albo kogoś, kto reperuje fisharmonie i zna ich wszystkie tajniki. Albo można tam pójść na benefis wielolecia pracy twórczej Franciszka Krasnodębskiego. Zgromadzili się wtedy miłośnicy akordeonów, kilkadziesiąt osób, i z Franciszkiem nie dość, że sobie poopowiadali wszystkie możliwe historie o dawnych warszawskich manufakturach, to jeszcze zjedli tort, zaśpiewali, a i zapewne coś wychylili. Ale w tej sali pojawiają się też takie persony jak na przykład Anna Kędziorek i Łukasz Hołuj, którzy właściwie co roku zgłaszają się, żeby tam opowiedzieć o kolejnym instrumencie egzotycznym przez nich rekonstruowanym: a to z tradycji fińskiej, a to bałtyjskiej, a ostatnio były to instrumenty Ajnów z dalekiej Japonii.
To niebywała radość i honor obcować z ludźmi, którzy mają taki zapas kompetencji i historii, i anegdot. Kompetencji opowiadania, ale też kompetencji czynienia. Po prostu teraz już tylko zarzucam sieci i nadstawiam uszu, żeby ich wychwycić i znaleźć dla nich miejsce. Absolutnie nie jest moją zasługą to bogactwo, ja tego nie wymyślam. Wystarczy, że pokłonię głowę i zrobię im miejsce.
Ale to nie pierwszy raz bywa tak, że upór jednego człowieka przynosi wiele efektów. Nie tylko w Warszawie organizowałeś Targowisko, prawda?
Tak, ale nie tylko pod moją kuratelą odbywały się i odbywają tego typu wydarzenia.Cała radość w tym! Remek Hanaj i Katarzyna Zedel robią spotkania twórców w Kazimierzu nad Wisłą podczas Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych. Tam to się odbywa w mniejszej skali, ale od wielu lat jest ważną częścią klubu festiwalowego TyndyRyndy.
Do mnie zgłaszają się ludzie, którym ten pomysł targowiska instrumentów bardzo się podoba, i jeżeli mają moce organizacyjne i wolą, żebym ja to przeprowadził, to ja się za to biorę. I tak od dwóch lat przy Festiwalu Ziem Górskich w Zakopanem stoi namiot z otwartą pracownią twórców instrumentów, jest tam około dziesięciu, dwudziestu osób z całej Polski. Oczywiście zawsze też dbam o to, aby mieli szansę pojawić się tam wszyscy lokalni twórcy. To zdarzenie o trochę innej konwencji: stoją tam stoły, na których można pracować, tworzyć instrumenty na oczach zgromadzonej publiczności. A publiczność czasem przestaje być publicznością, bo się bierze do roboty – na przykład twórcy okaryn wręczają ci glinianą kulę i dają możliwość wykonania pierwszej okaryny w życiu. Dziewczyny, na przykład Kasia Bednarz, Dorota – moja żona albo Kasia Marduła, stworzyły tam strefę dla dzieci – proste instrumenty z drewna, kapsli, przeróżnych materiałów. Są tam też lutnicy wysokiej klasy, jak bracia Kowalczykowie, którzy mieszkają niedaleko. Rzeźbią wiolonczele albo viole da gamba, albo suki biłgorajskie. To wszystko odbywa się w konwencji zagęszczonej pracowni, zagęszczonych stołów.
Mam taką obsesję, żeby to robić jak najdalej od eleganckiej i wyizolowanej konwencji targów, gdzie się płaci tysiące euro za wystawienie się na targowisku, a do tego wszyscy są od siebie daleko. Nie chcę, żeby to były takie stricte biznesowe targi, a raczej święto. W związku z tym te stoły stoją bardzo blisko siebie, na dość małej przestrzeni, wióry lecą i ludzie pracujący przy kolejnych stołach widzą, co się dzieje na innych stołach, a wszyscy, którzy tam przychodzą, po prostu jakoś się przeciskają pomiędzy stoiskami.
Bardzo wierzę w taką funkcję przestrzeni. Pierwszy raz to zobaczyłem trzydzieści lat temu, kiedy Janek Bernad, twórca Fundacji Muzyki Kresów, na jednym z wesel po prostu zmienił układ stołów i nagle się okazało, że ludzie, którzy byli daleko od siebie i w ogóle nic ze sobą nie robili, w momencie, w którym się odpowiednio ustawiło w stoły, nagle zaczynają ze sobą żartować, podśpiewywać, być blisko.
W ogóle w kulturze i w kulturze tradycyjnej istniały konkretne struktury przestrzenne: sposób zbudowania miasta, sposób zbudowania rynku, sposób zbudowania targu, sposób stworzenia przestrzeni na weselu, na zabawie, ale też i na pogrzebie. Sposób ustawienia ludzi względem siebie, tak jakbyśmy myśleli teatralnie, takim teatrem życia codziennego, powoduje, że oni się w odpowiedni sposób spotykają. Ja to zawsze mam z tyłu głowy, także ze względu na jakieś wcześniejsze doświadczenia teatralne w życiu. Mocno pracuję na takiej strukturze, która wywodzi się ze średniowiecznego bądź antycznego miasta, swoistego pramiasta, gdzie są wąskie uliczki, mały rynek i na ten rynek zjeżdżają się handlarze cudowności, handlarze wieści i legend z całego świata – na wielbłądach, na koniach, na osłach, na nogach, obładowani workami, zza pazuchy wyciągający tajemnice, tajemnicze przedmioty przywiezione z odległych światów. I bardzo wierzę, że przywołanie tej antycznej formuły takiej towarowej agory, miejsca spotkań, powoduje, że ludzie zachowują się inaczej. To nie ogranicza się do momentu: przywiozłem towar, sprzedałem towar, pojechałem do domu i mam w nosie. Robi się tak ciekawie pomiędzy ludźmi, że zaczynają ze sobą gadać, zaczynają się otwierać, zaczynają podpatrywać, kto co robi, zaczynają być sobą zainteresowani. Otwierają się zarówno umysły, jak i serca, kieszenie i portfele. Otwiera się możliwość kontaktu pomiędzy człowiekiem a człowiekiem.
Wracam do tej myśli, którą na początku podałaś, że to nie tylko o przedmioty chodzi. Zresztą jak w całej muzyce i jak w każdej kulturze tradycyjnej. Nie chodzi tylko o pojedynczy artefakt, pojedynczy taniec, pojedynczą pieśń, pojedynczą legendę czy pojedynczy przedmiot, choćby najpiękniejszy. Chodzi o to, jaką te elementy pełnią zarazem funkcję, jak są powiązane z człowiekiem, co w człowieku otwierają, jaką energię i myśli w nim wyzwalają. Mimo że takie zdarzenie w Warszawie odbywa się tylko raz do roku, to okazuje się, że to trochę jak bomba atomowa, która wybucha i nie wiadomo, jak daleko ta energia idzie i jakie przynosi owoce. No i rzeczywiście z zadziwieniem można powiedzieć, że to zaczyna być trudne do opisania i umieszczenia w tabelce Excela. To po prostu takie żywe źródło kultury, zgromadzenie. Żywe źródło czegoś dobrego.
Jeżeli mówimy o energii, to nie sposób nie zauważyć ogromu wysiłku, jaki wkładasz w ten ostatni dzień, kiedy odbywa się Targowisko. Czy o godzinie osiemnastej, kiedy zwijają się już stoiska, masz jeszcze energię na Noc Tańca?
No więc… raz miałem. (śmiech). Po całym dniu prowadzenia Targowiska oczywiście jestem wyżęty jak gąbka. Raz poprowadziłem jeszcze Noc Tańca z Jankiem Prusinowskim, ale chyba od dwóch lat już tego nie robię!
Czujesz się nasycony po całym dniu?
Prowadzenie Targowiska to jest jak mocny haj, trwający od paru lat, czyli od momentu, kiedy Andrzej Król, miejski twórca futurystycznych instrumentów, kazał mi wyjść na scenę i prowadzić to zdarzenie, mówiąc, że już nie mogę się chować, tylko że trzeba tu gospodarza. Rzeczywiście przez cały dzień zarządzam ruchem: w lewo, w prawo, do kolejnych sal. Wszystkie ekipy, które działają w salach bocznych, zawsze wychodzą na scenę, więc przedstawiam je, zawiaduję. To tysiące narzędzi, żeby ludzie przestali sobie być obcy, ogromny wysiłek. Nie stoję po prostu na scenie, tylko jestem wszędzie: i w kręgu zewnętrznym, i na zewnątrz Fortecy, i w salach bocznych, bez przerwy trzeba gdzieś kogoś znaleźć, odpalić jakieś zdarzenie i tak dalej. Kiedy więc schodzę ze sceny i przestaję biegać, to z lekką mgłą w głowie o tej osiemnastej delektuję się takim poczuciem pustki. Nasyconej pustki, tak bym to nazwał. A Janek tam się już szykuje i przedstawia kolejność kapel na Noc Tańca. A potem zaczyna się, wiadomo, szaleństwo Nocy Tańca, trzydzieści kapel i jakieś tysiące ludzi, którzy dalej się przewalają.
To też jest bardzo piękne, bo nie byłoby festiwalu, gdyby nie my dwaj i cała prześwietna ekipa, która to zainspirowała i działała od początku do końca. Teraz to już kilkanaście osób, które należałoby osobno wymienić. No i nie byłoby ani Targowiska, ani Nocy Tańca bez siebie nawzajem. To są już rozpędzone maszyny, święta, które nawzajem się karmią.
A wcześniej miesiące spędzone na podróży, odwiedzaniu ludzi, na telefonach, mailach, grzebaniu w Internecie. Miesiące pracy, szczególnie w pierwszych latach, kiedy nikt nie wierzył, że to ma sens. Ja wręcz wchodziłem w taką terapeutyczną rolę, żeby człowieka z jakiegoś miejsca daleko od Warszawy wydobyć i pokazać mu, że bycie z innymi ma sens, a jego robota ma niebywałą wartość.
Piotrze, opowiedz jeszcze o Pracowni Instrumentów, która też działa w trakcie Festiwalu.
Jakieś pięć lat temu Janek Malisz, wspaniały twórca z Pogórza, przyszedł do mnie i powiedział, że zawsze żałuje, że to trwa tak krótko. Powstała chęć, żeby się spotkać na trochę dłużej, ale na innej zasadzie, w inne dni festiwalu – co roku to inna konfiguracja, inny pomysł i plan. Odpalamy coś, co jest bardzo bliskie tej konwencji, która też dzieje się w Zakopanem, czyli otwartą pracownię twórców instrumentów albo dyżur twórców instrumentów, którzy reperują instrumenty. Podobna rzecz się zdarzyła podczas taboru w Sędku. Tam Hubert Połoniewicz, bardzo ważna dla Targowiska osoba, reperował wszystkim skrzypce i zdradzał różne tajniki lutnictwa. Pracownia jest swego rodzaju pogotowiem lutniczym, i co roku wygląda inaczej. W 2020 roku będzie to tylko jeden dzień, za to bardziej tłumny. Zamiast pięciu, dziesięciu osób zjawi się około dwudziestu twórców, a wraz z nimi stoły, wióry, tworzenie basów, tworzenie wiolonczel, cymbałów, lir korbowych, okaryn i tak dalej!
Warto też wspomnieć o Twoim projekcie stypendialnym. To był 2014 rok.
Tak, tak, to był dla mnie hardcore’owy czas, jak dla nas wszystkich ze środowiska muzyki tradycyjnej, bo to był Rok Kolberga. Po pierwsze, kierowałem wtedy pracami nad portalem Akademia Kolberga. Po drugie, mieliśmy projekt w Turcji i robiliśmy film z muzykami tureckimi. Po trzecie, z okazji obchodów Roku Kolberga, mieliśmy z kapelą Prusinowski Trio mnóstwo grania. I właśnie na ten czas dostałem stypendium ministra kultury, dzięki któremu razem z moją żoną Dorotą wsiedliśmy w auto i ruszyliśmy w cudowną podróż do mniej więcej stu pracowni twórców, które zostały udokumentowane. Jeśli nie zdołaliśmy dojechać, to ludzie nadsyłali zdjęcia i teksty, i tak powstała strona internetowa www.targowiskoinstrumentow.pl, którą bardzo polecam, choć po latach wymaga ona drugiego oddechu. Mam nadzieję, że to nastąpi.
Podobnie jak na tym prawdziwym Targowisku, nie obcujemy tam ze sklepem, z sytuacją supermarketową, tylko przede wszystkim z człowiekiem. To są portrety ludzi, którzy mają pasję, niezależnie od tego, czy mieszkają przy Marszałkowskiej w Warszawie, czy na Podlasiu, czy w Radomskiem, czy tworzą unikalne instrumenty gdzieś w górach. Ważna jest ich twarz, ręce i tekst, który jest zawsze opowieścią o pasji zmieniającej życie. W większości powstały piękne teksty, których w życiu bym nie wymyślił, czasami to po prostu barwna literatura! Chodziło o to, żeby pokazać ludzi, i to jest coś, czego nauczyło mnie Targowisko. Zaczęło się od instrumentów, ale po roku było już wiadomo, że tak naprawdę chodzi o ludzi i żaden pojedynczy przedmiot nie zastąpi tego, że stoi za nim taki, powiedzmy, biorąc w cudzysłów, Leonardo da Vinci – człowiek, któremu się śni, który ma wrażliwość i talent, który nie tworzy jednego instrumentu, ale bardzo często tworzy ich dziesiątki, a przy okazji ma mnóstwo pasji i niebywałych kompetencji.
Jest jeszcze jeden czynnik, który spowodował, że się tym wszystkim zająłem i zobaczyłem w tym właśnie ludzi, artystów, kompletnie unikalne osobowości: to spotkanie z Aleksandrem Łosiem, trzydzieści albo trzydzieści pięć lat temu. To białoruski twórca, który był i malarzem, i twórcą instrumentów, i muzykantem, i autorytetem, i badaczem kultury tradycyjnej. Miał niebywale silny wpływ na wielu ludzi, był uosobieniem sztuki, marzeń o pięknym, twórczym życiu. Jego kompetencja etnograficzna i kulturowa powalała na kolana. Zawsze, kiedy obcuję z tymi wszystkimi twórcami z Targowiska i z Aleksandrem, to jestem zdruzgotany (śmiech), zszokowany ich kompetencją, wiedzą i niebywałymi anegdotami z dowolnego momentu historii człowieczej, historii cywilizacji. Dzięki temu, że się z nimi przyjaźnię, wiem, że są lepsi od muzeum, książki, od tysiąca domów kultury, bo w nich się ogniskuje po prostu świat i człowiek.
Ale ładnie! Ludzie instytucje! Piotrze, bardzo Ci dziękuję!
Artykuł powstał w ramach projektu „Współczesne konteksty
i praktyki w obszarze muzyki tradycyjnej”
realizowanego przez Forum Muzyki Tradycyjnej
w roku 2019
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury