Muzyka z Lubelszczyzny.
Odpowiada mojej wrażliwości (nie tylko muzycznej), wpisuje się w potrzeby estetyczne i jest językiem – w warstwie muzycznej i symbolicznej – którym posługuję się na co dzień, nie tylko zawodowo. Mam dojmujące odczucie, że wypowiadam w nim to, co jest dla mnie ważne w muzyce i w życiu w ogóle. W nawiązaniu do terminu ‘biologiczności śpiewu’, na który zwracali uwagę Jadwiga i Marian Sobiescy (inspirującą rozmowę na ten temat odbyłam kiedyś z prof. Piotrem Dahligiem – dziękuję!), ośmieliłabym się powiedzieć, że jest ona, szczególnie w pieśniach, adekwatna do długości mojego oddechu, tętna i ciśnienia krwi. Pozornie niespieszna, pod spokojną powierzchnią bardzo dynamiczna – jak jedna z tych niewielkich rzek na Lubelszczyźnie mająca rwący nurt, jeśli tylko przyjrzeć się jej bardziej wnikliwie w czasie przeprawy na drugi brzeg.
Wychowywałam się na muzyce opoczyńskiej, później kajockiej (umowna nazwa mikroregionu pod Przysuchą), teoretycznie i geograficznie między tymi stylami jest dość duża odległość, nawet przepaść. W praktyce: to, co łączy radomskie ’ciągłe’ obery od Jana Gacy z weselnymi ładkankami z południowo-wschodniej Lubelszczyzny, to – mimo innego wyrazu muzycznego – akt komunikacji. To, co jest w nim istotne, zakodowane jest w pulsie, pod estetyczną ‘powierzchnią’, bardzo odmienną i specyficzną w obydwu tych stylach.
U przedstawicielek starszego pokolenia (mam na myśli kobiety, które pod koniec lat 90. były po osiemdziesiątce), które spotkałam podczas pierwszych wypraw terenowych w Lubelskiem, kiedy rozpoczęłam poszukiwania śpiewaczek wykonujących stare pieśni obrzędowe, zachwyciło mnie ich specyficzne poczucie czasu muzycznego skoordynowanego z indywidualnymi potrzebami i możliwościami wykonawczymi oraz pamięcią kulturową – widać to w sposobie wykonania pieśni. Przy długich, zawiłych, melizmatycznych i pozornie monotonnych frazach weselnych błyszczały im oczy, były naładowane energią jak powietrze po burzy, jak gdyby właśnie zaśpiewały coś szybkiego, tanecznego, wypełnionego humorem i nieokiełznaną ekspresją. W pewnym sensie do dziś jest to dla mnie wykonawczą zagadką, którą próbuję dla siebie rozwiązać, umieszczając śpiewane pieśni – wtedy, gdy jest to możliwe – w ‘życiowym’ kontekście, w sytuacjach dających możliwość użycia w komunikacji owego dawnego języka. Gdy jest nie tylko nadawca – grupa śpiewających osób, ale i odbiorca, współuczestnik, ktoś, dla kogo taki język i wywoływane przez niego emocje są czytelne i aktualne współcześnie.
Powyższa wypowiedź (choć oparta na przesłankach badawczych i obserwacjach z praktykowania tej muzyki) jest subiektywnym opisem i swego rodzaju obrazem osobistym, wewnętrznym, wynikającym z twórczych potrzeb i odczuć, umykających klasyfikacji. Im dłużej śpiewam i gram muzykę tradycyjną z Lubelszczyzny, tym mniejszy mam pęd do namawiania innych, żeby zajrzeli ‘pod spód’. To muzyka małej izby i wielkiej przestrzeni, mało koncertowa, kontaktująca i spajająca.
Tekst napisany dla Pismo Folkowe (Lublin) i opublikowany w jego 137 numerze (4/2018).