Siedzimy z Panią Zosią w kuchni letniej. Ona na brzegu łóżka, którego dno zapadło się już dawno, ja jak zwykle z papierosem na progu. Rozmawiamy o życiu, jak zawsze.
Pytam ją o poprzednich lokatorów domu w sąsiedztwie, do którego miałam okazję zajrzeć. Dom opuszczony, ale jeszcze bez stęchlizny w środku, ściany wciąż starannie przystrojone ozdobami wyciętymi z kolorowego papieru i ze „złotka” od czekolady.
Zaciekawiło mnie to wszystko.
Pani Zosia opowiada:
Marysia była przeciętną dziewczyną. Nie chciała iść za mąż za chłopaka, który był w niej szaleńczo zakochany. Zresztą nie wiadomo. Bardzo chciał się żenić. I szybko. Rodzice jednej i drugiej strony byli za, zgodziła się i ona. Kiedy jechali do ślubu, jej druhny naśmiewały się z pana młodego, jak to się robi w tamtych stronach – śpiewały na wozach w drodze do kościoła przyśpiewki. Ona sama też śpiewała, choć mówią, że robić tego na własnym weselu nie wolno, nieszczęście murowane.
Po ślubie zamieszkali w tym domu, mieli kilkoro dzieci.
Z czasem mąż się zmienił, zaczął jej dogadywać, dokuczać, bić.
Były żniwa. Dostała plam na całym ciele, zwijała się z bólu. Prosiła, żeby ją zostawić w spokoju, żeby to wszystko się skończyło. Nie wiadomo, co chciała, żeby się skończyło: nieznośny ból, ta beznadziejna, niekończąca się harówka, czy ten zbyt długi dzień, czy życie.
W końcu karetka zabrała ją do szpitala w Przysusze, tam zmarła.
Osierocone dzieci często siadywały w stodole, wołały ją z płaczem. Podobno się im pokazywała, głaskała po głowach i pocieszała.
W sąsiedztwie żył człowiek, który – ścisza głos pani Zosia – w nic nie wierzył. Mawiał, że jak człowiek umrze, to się go wrzuca do dołu jak psa. I koniec.
Tam nic nie ma – dodawał z przekonaniem.
Któregoś dnia zrobił sobie żarty z męża Marii i powiedział mu, że widział zmarłą, jak szła przez podwórko. Tego samego wieczoru Maria przyszła do niego, ubrana tak, jak na co dzień za życia i zapytała: No i jak, jest coś czy nie ma?
Sąsiad się przestraszył, pobiegł do rodziców Marii i wszystko im opowiedział.
Uderzyli w płacz: obcemu się pokazała, a nam nie.
Wiesz – podsumowała Pani Zosia – mówią, że Pan Jezus się tak strasznie nacierpiał. Ale i ludzie też niemało.
Jutro święto, dzień św. Michała Archanioła, dowódcy hufców niebieskich, patrona żołnierzy, dzieci, pielgrzymów, opiekuna umierających i obcych. A wszyscyśmy tu przecież obcy, w przelocie.
W Studziannej – Poświętnem, wsi leżącej niedaleko miejsca, gdzie wydarzyła się ta historia – wielki odpust. Być może nawet bohaterka tej opowieści w czasach panieńskich na niego przychodziła, piechotą 26 kilometrów albo konnym zaprzęgiem z rodziną.
Jak wiele młodych dziewczyn z całej okolicy modliła się o dobrego męża, zdrowe dzieci i szczęśliwe życie.
I tak sobie przypomniałam o niej. Wspominam czułą myślą.
Kilka razy byłam na tym odpuście. Zawsze uderza mnie tam (i nie tylko tam) widok modlących się ludzi. Skupione twarze, skulone ciała.
Bezgłośnie powtarzana prośba, błaganie, niemy lament.
Szare, zgrabione cierpienie.
A wokół feeria barw strojów kobiet niosących feretrony i sztandary, złoto szat i podnoszonej przez kapłana monstrancji, biją dzwony, trzeszczą głośniki, w oddali ryczy bezlitośnie muzyka na straganach, wysoko w niebo lecą urwane ze sznurków balony. Słońce pali, choć wrzesień. Suma odpustowa zaczęła się o 11.30.
Ps. Palenie rzuciłam już dawno. Polecam!
W zasięgu głosu
O zjawiskach, emocjach, zwyczajach, tematach niedotykalnych i sprawach niewidzialnych, tworzących nasze życie. Zbiorczo nazywane tradycją, która powstaje z więzi między ludźmi. Blisko, w zasięgu głosu.
Ewa Grochowska