Powietrze jest niemal przeźroczyste. Fruwają w nim widoczne tylko pod słońce pyłki. Gdybym miała możliwość wyboru, który miesiąc ma trwać cały rok – byłby to wrzesień.
Dawno temu, w podstawówce na rozpoczęcie roku szkolnego i dla uczczenia rocznicy wybuchu II Wojny Światowej*, każdego 1 września przychodził do szkoły kolega mojego dziadka, żołnierz Westerplatte.
Przez 9 lat słuchałam co roku tej samej heroicznej historii o dramatycznej obronie tego słynnego miejsca. Pod koniec liceum umówiłam się na spotkanie – wywiad, u niego w domu (zarekomendowana przez dziadka),
i wysłuchałam po raz dziesiąty. To była zupełnie inna historia. Z perspektywy czasu jestem zszokowana, że opowiedział to młodej dziewczynie, nie pytając nawet, co ona dalej z tym zrobi.**
Dwa lata temu w pewnym miasteczku na Pomorzu Zachodnim usiadłyśmy na ławeczce przy ogrodzie z panią Anią. Jadłyśmy jabłka, w milczeniu przyglądając się tym tańczącym w powietrzu pyłkom, zastygłyśmy w oniemiałej kontemplacji połowy września.
Siedemnasty – mówię – Rosjanie napadli na Polskę.
Wzdycha.
Miałam 8 lat – mówi – tatuś wysłał mnie do sklepu po naftę, po drodze motory, żołnierze, dziwny gwar. Żyd, sklepikarz zaprzyjaźniony z naszą rodziną, też był jakiś niespokojny. Biegnij szybko do ojca! – prawie krzyknął. Powiedz, że wybuchła wojna.
Dla jednych początek tej wojny to 1.09.1939, inni sięgają w pamięci do 17. Jeszcze inni wspominają straszny luty 1940 lub pewną lipcową niedzielę 1943.
Koniec wojny też jest inny dla każdego.
Czas wielkich przymusowych podróży, bez powrotu. Cudownych ponownych spotkań, w które nie chciało się wierzyć, że w ogóle są możliwe.
Była to kilkuletnia wyrwa: w życiu, losach całych społeczności, rodzin i pojedynczych osób, topografii wsi i miast, zasobach urzędów, bibliotek, teatrów, szpitali. Popalone chałupy, w nich święte obrazy, kuferki z odświętnym ubiorem, chustki, buty, obrusy. Stodoły, sąsieki ze zbożem. Że aż niedorzecznym wydaje się żal za papierowymi firankami i całym tym filigranem, który zobaczyć dziś można jedynie w muzeum etnograficznym.
Gdzie się podziały te wszystkie skrzypce, cymbały, bębny, basy? Kto wrzucał cytrę na furmankę odwożącą rodzinę do pociągu na Syberię?***
Początek lat 50. XX wieku to czas kilkuletniej Ogólnopolskiej Akcji Zbierania Folkloru Muzycznego.**** Swoisty remanent: co zostało, ocalało po wojnie. Co przekazywane jest dalej. Co z pieśni, muzyki, co z bogactwa obrzędów, instrumentarium, co z tego gigantycznego, mało znanego i przed wojną (tą i innymi) makrokosmosu tradycyjnego wiejskiego świata.
A co nie zostało zapamiętane, przekazane, przeżyte? Jakie pieśni, melodie, tańce, które obrzędy?
Jaką wyrwę w pamięci odziedziczyliśmy?
Cdn.
Dopowiedzenia do gwiazdek w tekście:
* Urodziłam się tylko 31 lat po jej (oficjalnym) zakończeniu, w moim pokoleniu uważa się ją za sprawę odległą, „historyczną”. Tylko co zrobić z odnawiającymi się ranami, które nie miały kiedy się zagoić, pękającymi wrzodami niechcianej często pamięci?
** Nie zrobiłam nic. Zabezpieczyłam niedawno, przegrywając z kasety do cyfrowego pliku dźwiękowego.
*** Wrzucał! opowieść o tym tutaj:
issuu.com
na stronie 11.
A cytry – bohaterki tej historii posłuchać można tutaj:
Soundcloud/tutejsi
ścieżki: 8, 21, 26.
O moich innych muzycznych zbiorach – przygodach na Pomorzu Zachodnim, piszę tutaj: http://www.muzykatradycyjna.pl/…/muzyczne-tradycje…
**** O tej i innych akcjach i badaniach terenowych pisze świetnie Ewelina Grygier na blogu:
blog.tradycjemuzyczne.imit.org.pl…
W zasięgu głosu
O zjawiskach, emocjach, zwyczajach, tematach niedotykalnych i sprawach niewidzialnych, tworzących nasze życie. Zbiorczo nazywane tradycją, która powstaje z więzi między ludźmi. Blisko, w zasięgu głosu.
Ewa Grochowska