Stara Krobia wita przyjezdnych równo przystrzyżonymi trawnikami, gęstą murowaną zabudową wokół centralnej pętli drogi. I zapachami, które niezbicie świadczą o rolniczym charakterze wioski. Siedziba X Taboru Wielkopolskiego sąsiaduje z Domachowem — sercem Biskupizny i stolicą biskupiańskiego dudziarstwa. Dawna letnia rezydencja biskupów poznańskich przesądziła o nazwie regionu, „biskupim” kolorze w tradycyjnym stroju, statusie i określeniu mieszkańców. Słowa na „be” w czasie taboru usłyszymy wielokrotnie.
O biskupiańskiej kopce, kryzie i klapicy opowie nam podczas warsztatów haftu Beata Kabała, młoda kontynuatorka tradycji kopczarskiej. Beata haftuje, szyje i — jak jej babcia — układa charakterystyczne tiulowe harmonijki — tak powstają tradycyjne fantazyjne czepce, przyrównywane przez postronnych do śmigieł helikoptera. Krzysztof Polowczyk, główny organizator imprezy, ze śmiechem opowiada, jak musiał nauczyć się jazdy konno, żeby jego wesele odbyło się po biskupiańsku. Uczestnicy Małego Taboru jako bazy działań twórczych używają biskupiańskich bajek ludowych. Dudziarz Romuald Jędraszak określa muzykę regionu mianem biskupiańskiego szaleństwa, a budowniczy dud Michał Umławski o taborowej atmosferze mówi — biskupiański Matrix. Pod tablicami z nazwami okolicznych miejscowości wisi dodatkowa: Witamy na Biskupiźnie. Filar Biskupiańskiego Zespołu Folklorystycznego z Domachowa i Okolic, Franciszek Jesiak, lat 92, aktywnie przygląda się warsztatom tańców biskupiańskich prowadzonym przez Grzegorza Ajdackiego i udziela swych cennych uwag uczestnikom. Koryguje błędy, chwyta partnerki do tańca, podpowiada: tak sie Biskupióny nie trzymióm! Tak sie trzymióm Biskupióny!
Tabory*[1] doczekały się w kraju nad Wisłą czasów prosperity. W ciągu całego roku, z kumulacją w lecie, odbywa się szereg spotkań z tradycją różnych regionów, które chętnie opasują się tym hasłem. I Tabor Wielkopolski w Krobi odbył się 10 lat temu, jako jeden z dwóch letnich obozów z nauką muzyki tradycyjnej organizowanych przez warszawskie Stowarzyszenie Dom Tańca. I jako pierwszy stał się niemal od razu imprezą „swoją” dla lokalnych uczestników. Organizatorzy postawili sobie za cel ścisłą współpracę i — w miarę możliwości — oddanie sterów w ręce miejscowych. Dziś to oni są gospodarzami imprezy.
Podczas rozmów z osobami zaangażowanymi w realizację jubileuszowej edycji, zadałam im dwa podstawowe pytania: co 10 lat Taboru oznacza dla Biskupizny? Co dało Tobie?
Romuald Jędraszak, uczeń Stanisława Grocholskiego z Kołacina, gra na Zamku w Poznaniu w najstarszej kapeli dudziarskiej o udokumentowanym rodowodzie w Polsce. Prowadzi pięć ośrodków muzycznych, kształcąc kolejnych dudziarzy. Na Taborze co roku grywa z doskoku, na potańcówkach. Tym razem „nocuje”; prowadzi warsztaty gry na dudach.
— Fajna atmosfera, ludzie żyją od Taboru do Taboru. Przyjechali tu w tym roku pierwszego dnia tak, jakby wyjechali wczoraj, a nie rok wcześniej. Jego zdaniem Tabor pomógł miejscowemu zespołowi. — „Biskupianie”*[2] mają swoją markę w Polsce, są zapraszani na ważne imprezy, są przykładem dla innych zespołów regionalnych, są inspiracją. Dudziarze świetnie sobie dają radę, przejęli tutejszy tradycyjny repertuar, który bardzo się różni od tego spod Śremu czy z Kościana, stricte dudziarskich miejscowości. Im dalej na północ, tym niższe, bardziej stonowane melodie. A tu jest zupełnie inny odjazd, inna, wysoka tonacja, inna maniera gry, takie szaleństwo dudziarskie!
Ostrożnie ocenia, że poza przyjezdnymi i młodzi Biskupianie wiele nowych rzeczy o swojej tradycji nauczyli się właśnie tu. Obecność miejscowych mistrzów tradycji robi swoje. Na Taborze wiele pracuje się z dziećmi, dzięki czemu zespół ma młody narybek, żyje. Mniej też w okolicy „Dusiworów” — takich, co mieli pod górkę na zajęcia, często opuszczali i na występach czy paradach udają, że grają, a tylko trzymają dudy, bo to widowiskowe. Tu grają na pełnym miechu!
Zawołana śpiewaczka i tancerka Anna Chuda, podpora zespołu*[3] i ostoja tradycji, od zawsze lubiła wszelkie przejawy sztuki; śpiewanie ojca i ciotki w domu, szkolne wiersze, muzykę i taniec. Kiedy pierwszego dnia przyszłam na jej warsztaty, wątpiłam, że mnie pamięta. Lata temu zaprosiłam ją z zespołem na koncert i warsztaty tańca do Torunia. Tym razem chciałam poprosić, żeby nauczyła nas piosenki, którą w jej wykonaniu usłyszałam na Youtubie. Czy się zgodzi? Na mój widok z uśmiechem wykrzykuje: Pani Domachoska! I ściska serdecznie, jak bliską rodzinę. Cała pani Ania. „Domachoskie stare panny”?! A tego akurat dzisioj bydymy sie uczyć!
Anna Chuda muzyki uczyła się w domu, w Posadowie. Stryj, Stanisław Skrzypalik, duda z Domachowa, przywoził do nas, do taty, tyn mieszek [dudy — przyp. aut.] i sobie bracia śpiewali. A jo byłam takie dziewcze, brałam ryczke, siadałam i słychałam. Dopóki mama nie wyprowadziła jej, kiedy zaczynali pieśni na poważne tematy. Bardzo się wtedy smuciła. Jako małe dziecko, podczas wesela — przyniesiona przez rodziców sąsiadom na nocleg pod opiekę — tak płakała, że nie było rady, musieli po nią wrócić i wziąć ze sobą na muzykę. Przywiązali ją sznurkiem za pas do nogi stołu, na którym grali „grocze”, i tak spędziła weselną noc. No to już człowiek mioł we krwi od urodzynio! I jo zaś byłam nasłuchano. Puślednikowo Stanisława, mamy siostra, tyż była śpiwoczkom. To człowiek osłuchał sie po prostu.
Z każdego z dziesięciu Taborów Wielkopolskich jest, jak twierdzi, zadowolona. Dawniej do upadłego hulała na wieczornych potańcówkach, ucząc i czerpiąc od tych, którzy na Biskupiznę przyjechali po jej muzykę. Żeby nie te moje nogi, to ile ja bym się tu jeszcze nauczyła od tych drugich, co tu przyjeżdżają. Ja byłam niezdartym człowiekiem! My tak hulały, że wszyscy sie pytali: skund te baby te siłe majom?! Na warsztatach uczy starych melodii. Serce jej rośnie, że ukochana muzyka ma kontynuatorów. — I cieszę się, że jest kogo uczyć. Tabor mi co rok coś daje! Jo jezdym bardzo zadowolono i mam ucieche w tym, że moge przekazywać to daléj innym pokoleniom, żeby to nie zaginyło. W warsztatach, oprócz przyjezdnych, biorą udział także członkinie zespołu. „Biskupianie”. Na pytanie, czy mają instruktora, mówią: nie, mamy panią Anię i pana Franka! Anna Chuda słysząc to, uśmiecha się skromnie: — Bo to jest taki [zespół — przyp. aut.]. Nikt nie uczy, tylko z przekazu.
Umawiam się na rozmowę z Michałem Umławskim, budowniczym instrumentów, dudziarzem, tancerzem, etnografem, prezesem Fundacji Dudziarz.eu, organizatorem Międzynarodowego Festiwalu Muzyków Ludowych w Rawiczu, pomysłodawcą i realizatorem projektu „Wiwatowisko”, kontynuatorem tradycji hazackich. Na Taborze jest instruktorem warsztatów dudziarskich. Jakoś nie możemy się złapać w płynącym nurcie taborowych zajęć i spontanicznych spotkań. Kiedy wreszcie nam się udaje, o uwagę taty walczy syn.
— Weź piłkę albo skrzypce. Nie wolno tabletu i nie wolno telefonu! Jest zakaz na Taborze.
Jego odpowiedź na pytanie o zyski z Taboru jest konkretna. Dużo się nauczył. Dwie edycje organizowała jego Fundacja. Osobiście i jako organizacja zyskali doświadczenie w procesie projektowo-dotacyjnym na spore pieniądze, kontakty z ludźmi. Sedno sprawy trudniej mu wyrazić słowami.
— Tabor to jest coś takiego… nie deja vu, ale coś w rodzaju wehikułu czasu, takiej bańki, biskupiańskiego „Matrixu”. Na tych samych ławkach, pod tą samą wiatą, przy podobnych dekoracjach zawsze były i są tu takie osoby jak pan Franciszek Jesiak, pan Biernat, Krzysztof [Polowczyk — przyp. aut], moi uczniowie, którzy — można powiedzieć — wychowali się na Taborze. Dawniej przyjeżdżałem z nimi jako opiekun, dziś są już pełnoletni. Są tacy, którzy przyjeżdżają co roku od początku. Siadamy do tego stołu tak, jak byśmy odeszli od niego wczoraj. Coroczne wakacyjne działanie bardzo dobrze się rozwinęło i owocuje na różnych polach. Wychowankiem Umławskiego jest m.in. Adrian Maćkowiak, stały bywalec Taborów Wielkopolskich. — Od jeszcze żyjącego Stanisława Kubiaka kupił dudy, a ja — restaurując je — zadbałem o to, żeby to był ten sam instrument, ten sam wygląd, strój, ta sama przebierka. Grę na nim kontynuuje młody, bardzo zdolny dudziarz. Taka kontynuacja tradycji, a dudy mają nowe życie.
Przez cztery pierwsze lata tabor na Biskupiźnie organizowali jego inicjatorzy — Grzegorz Ajdacki i Antoni Beksiak z warszawskiego Domu Tańca, współpracując z lokalnymi pasjonatami muzyki i tradycji. Piątą i szóstą edycję objęła opieką Fundacja Dudziarz.eu. Były to potężne przedsięwzięcia organizacyjne, m.in. ze względu na liczebność uczestników. — Na jednym z taborów było tyle osób że prowadziłem cztery warsztaty przed i cztery po południu. W tym roku — poza dość dużym, bo około 60-osobowym Małym Taborem, stanowiącym de facto gminne półkolonie — chętnych do udziału jest niewielu. Wszyscy moi rozmówcy zastanawiają się nad przyszłością imprezy i szansami jej kontynuacji.
— Nie byłoby całego tego zamieszania, gdyby nie praca konkretnych osób, pasjonatów, którym udaje się to realizować. Krzysztof Polowczyk, kierownik zespołu, bardzo dobry lider, muzyk, prezes stowarzyszenia. Dyrektor Domu Kultury w Krobi, dyrektor tutejszej szkoły. W realizacji planu pomagają dodatkowo wolontariusze. Ale są też takie lokalne rodzynki jak pan Jesiak, pani Ania Chuda, od nich się to wszystko zaczyna. W atmosferze taboru jest czas i klimat na to, żeby usiąść, pociągnąć ich za język, wyciągnąć kawałki, które nie pojawiłyby się w innych okolicznościach. Coś sprawia, że niektóre przyśpiewki z warsztatów stają się „maskotkami” danego rocznika, hitem sezonu i cały tydzień chodzą za człowiekiem. Zaczyna się nimi wieczorne potańcówki, ciągle do nich wraca.
Przy muzyce, której tancerze i instrumentaliści uczą się na warsztatach w ciągu dnia, odbywają się wieczorne potańcówki. Tu można sprawdzić się jako „grocz”. Tancerze tu aplikują umiejętności nabyte na warsztatowym parkiecie.
— Dla mnie to dodatkowa przestrzeń spotkania z uczniami. Z moimi wychowankami mogę dłużej popracować wspólnie nad tym, czego uczymy się w ciągu roku, w zupełnie innym klimacie. Często dopiero tutaj widzą, jak tę muzykę można zastosować. Jakie ona może mieć życie. To zupełnie co innego niż próby, zajęcia pozalekcyjne, opanowanie repertuaru do zespołu. Tutaj dopiero mogą zobaczyć ten instrument w akcji! Kiedy np. podczas jednej z edycji na warsztatach stolarskich uczestnicy wykonali drewniaki i na ostatniej potańcówce wspólnie wyszli w nich do tańca, pojawiła się na tym parkiecie taka jakość, jakiej nam, dudziarzom, bardzo brakowało. W naszej muzyce nie ma żadnego bitu, akcentu, trzeba dużej muzykalności, żeby grając, czy tańcząc, utrzymać właściwy rytm. A te kilka osób w chodakach tak nam tę sytuację ustawiło, tańcząc wiwaty w rytmie naszej gry, że otworzyło to nam, grającym i innym tancerzom oczy. Do dziś wszyscy tę imprezę wspominają. Dla wielu młodych adeptów dudziarstwa to jedyna możliwość w roku, żeby zagrać do tańca, a nie na scenie. Tutaj można nauczyć się, że w tradycyjnym graniu jest porządek melodii, które po kolei się tańczy, że trzeba odegrać to, co ci przyśpiewają, że są ludzie, którzy przy tej grze chcą się bawić. — Wielu grających naszych uczniów tu widzi to pierwszy raz. Dodatkowo muzykanci i tancerze dzięki taborowi poznają się między sobą, wchodzą we współpracę, zapraszają się na swoje imprezy, przeglądy i festiwale.
Joanna Szaflik na taborze od 2016 roku uczy pieśni z sieradzkiego, kaliskiego i Biskupizny. Sama jest adeptką warsztatów śpiewu, muzyki i tańca tradycyjnego m.in. na wcześniejszych taborach warszawskiego Domu Tańca, badaczką muzyki tradycyjnej w terenie, tradycji rodzinnych i archiwów. — Jak tu przyjechałam, zobaczyłam, że tradycja może być żywa. Ludzie mają tu swoje życie, swoje biznesy, swoje wady i zalety. I oprócz tego wszystkiego — mają swoją tradycję i ona jest dla nich ważna. Nawet kiedy organizatorami taboru byli „spadochroniarze” z miasta, od początku można było odczuć, że to miejscowi są tu gospodarzami. Mieszkańcy wsi przychodzą co wieczór i są żywo zainteresowani tym, co się z ich kulturą dzieje. Podczas potańcówek za stołami toczą się między nimi walki na przyśpiewki. To przyciąga przyjezdnych, jest dla Biskupizny wyjątkowe. Ta kultura jest spójna i kompleksowa. Tradycja jest bardzo blisko realiów życia codziennego. Charakter tego miejsca czuć w pieśniach, w muzyce… I w powietrzu. To stanowi o autentyzmie tradycji. Rolnicza społeczność daleka jest od romantycznych wyobrażeń o „ludowiźnie”. Hodowcy trzody chlewnej, ciężko pracujący gospodarze i młodzież, której w czasie wakacji trudno wstrzelić się między sezonowe rolnicze aktywności zarobkowe. Co roku ustalanie terminu taboru to żonglerka między zbiorem pomidorów, a kolejnymi zajęciami, od których trudno oderwać pracujących. — Biskupianie wiedzą, że mają tu kulturowo coś wartościowego, są z tego dumni. To jest miejsce dla osób, które lubią sobie głębiej zajrzeć, tu na zaufanie trzeba zarobić. Ale jak już to się stanie, można się naprawdę dobrze zaprzyjaźnić. Gdyby nie obecność Asi na Taborze Wielkopolskim i jej wieloletnia współpraca ze środowiskiem lokalnym, nie powstałaby płyta „Lala gąski na gałązki” z udziałem Anny Chudej i śpiewających dzieci z okolicy, której produkcją kierowała. Dzięki tej obecności i znajomościom mógł powstać projekt „Alfabet Tradycji”, seria audycji w okolicznych szkołach, realizowany przez nią i Karolinę Ociepkę, przy współpracy miejscowych młodych muzykantów. Ta synergia wzajemnych wpływów odzwierciedla się na wielu polach działania z tradycją, nie tylko podczas Taboru. — Jestem bardzo dumna z tej współpracy. Wiele mnie tu nauczyli. Wracam tu jak do domu, do babci.
Lokalna legenda głosi, że dawno temu pewien nastolatek z okolicy był zdeterminowany do nauki gry na dudach przez… zamiłowanie do muzyki metalowej. Interesował się bardzo używanymi przez takie zespoły szkockimi dudami, aż usłyszał, że w Polsce też się ich używa, więc zaczął się dowiadywać, gdzie. Grzebał, dopytywał i okazało się, że stolicą wielkopolskiego dudziarstwa jest jego rodzinna wioska… Nie było dla niego instrumentu, więc najpierw nauczył się grać na skrzypcach. Dziś, urodzony w 1985 roku Krzysztof Polowczyk, mówi o sobie „najstarszy dudziarz na Biskupiźnie”. Jest uczniem Edwarda Ignysia, przez lata grał ze Stanisławem Kubiakiem. Na pierwszych taborach prowadził warsztaty gry na dudach i skrzypcach. — Antek Beksiak, realizując lata temu film na temat Biskupizny, współpracował z Piotrem Kubiakiem, tancerzem, śpiewakiem, regionalistą i działaczem, a ten skontaktował nas ze sobą. I to był nasz pierwszy projekt. Wspomniał też o taborach, że fajnie by było zrobić taki na Biskupiźnie. Powiedziałem, że super, czemu nie! Ale nie wiedziałem, jak by to miało wyglądać. Poczytałem sobie w internecie, o co chodzi, idea mi się spodobała. Dziś, wraz z Beata Kabałą, Marią Polowczyk i Karoliną Pawłowską stanowią trzon organizacyjny imprezy, za którym murem stoją także inni członkowie zespołu oraz wolontariusze pozyskiwani ze wsparciem Domu Tańca w Poznaniu. Gmina udostępnia krobską szkołę i wspiera Tabor finansowo, dzięki czemu dzieci z okolicy odbywają w jego ramach bezpłatne wakacyjne zajęcia wokół tradycji. Dyrektor szkoły, Bogdan Paluszkiewicz, pomógł zorganizować materace i prysznice dla przyjezdnych. Pomaga także Urząd Marszałkowski i władze powiatu. O Krzysztofie słyszę, że robi w regionie bardzo dużo bardzo dobrych rzeczy, ale wcale o tym nie mówi. — Nie ma czasu gadać! — kwituje ze śmiechem.
— To, że Tabor się tu wydarzył nam i władzom pozwoliło dostrzec w Biskupiźnie coś więcej. Wcześniej były pewne zakusy, żeby Biskupiański Zespół Folklorystyczny z Domachowa i Okolic przerobić na standardowy zespół pieśni i tańca, żeby pokazywał na scenie programy z innych regionów, bo sama Biskupizna to nudy. Tabor pokazał, że niekoniecznie. — Za to sobie tę imprezę najbardziej cenię. Za tę zmianę w myśleniu o kulturze tradycyjnej w regionie. Na co dzień pracuje w Gminnym Centrum Kultury i Rekreacji w Krobi, od 15 lat jest prezesem biskupiańskiego zespołu. Poza letnim spotkaniem organizują Podkoziołek i Katarzynki. Przy ich okazji może się spotkać „środowisko taborowe” oraz mieszkańcy regionu. — To jest efekt wieczornych potańcówek taborowych, na które w pewnym momencie zaczęło przychodzić sporo lokalnych mieszkańców. Od czasu Taborów wielu z nich dużo bardziej identyfikuje się z regionem. Zespół nabrał wiatru w żagle i coraz więcej młodych osób chciało do niego dołączać. Działamy prężnie i coraz bardziej nas widać w świecie. Miejscowi to doceniają. Wszyscy pamiętają czas, kiedy wyglądało na to, że wszystko to upadnie, że to już jest koniec zespołu i ogólnie Biskupizny, bo to w dużej mierze tożsame. Ludzie, którzy tu szanowali tradycje, ubierali się w stroje*[4], to wszystko byli członkowie zespołu. Dziś jest zupełnie inaczej. Ma to wpływ na ten „renesans” Biskupizny, na to, że ludzie się nie wstydzą, na przykład jechać do ślubu „po biskupiańsku”, poprosić na wesele, urodziny czy jubileusz tradycyjną kapelę. Pytam, kto do tego tańczy i kolejny raz słyszę: Wiwata tu każdy umie!
Jak Antek z Grześkiem zaczynali ten tabor to wszyscy z mieszkańcami byliśmy przerażeni, co to będzie! — mówi Beata Kabała, współorganizatorka ze Stowarzyszenia Biskupiański Zespół Folklorystyczny z Domachowa i Okolic. Dziś, gdyby dowiedzieli się, że nie ma taboru, byłoby przykro. Są inne potańcówki i imprezy organizowane lokalnie, ludzie bawią się do współczesnej muzyki i nawet wiwaty tańczą w rytm disco polo, mają już ten biskupiański dryg. Ale Tabor to jest inna sprawa. Można i pośpiewać, i tańców się nauczyć. Te potańcówki z muzyką biskupiańską i to spotkanie z ludźmi rekompensuje całą pracę wkładaną w imprezę. Kontakty z przyjezdnymi przez lata zacieśniały się, m.in. dlatego, że dawniej taborowicze mieszkali „po domach”. Mieszkańcy sami mówią; — Organizujcie, nie odpuszczajcie! Już zastanawiamy się, jak to na przyszły rok zaplanować. Beata tradycji uczyła się w domu, od babci, członkini zespołu, która na co dzień chodziła po biskupiańsku. Sama od czasów przedszkola tańczyła w regionalnych zespołach dziecięcych i młodzieżowych. Oboje z Krzysztofem pracują w ośrodku kultury w Krobi, Tabor realizują w swoim prywatnym czasie, podczas urlopu.
Z Grzegorzem Ajdackim o taborze i o tym, jak się ma z tak poważnym jubileuszem, rozmawiam jak to z ojcem: — Fantastycznie! Uważam, że to jedno z dojrzalszych moich dzieci, które już się całkowicie usamodzielniło i żyje swoim życiem. Od początku i moją, i Antka ideą fix było to, żeby w Polsce pojawiło się takie miejsce, gdzie tabor będzie organizować społeczność lokalna. Tutaj była taka szansa.
Pierwsza styczność Grzegorza z tańcami wielkopolskimi, których dziś uczy podczas warsztatów, wynikała z potrzeby znalezienia ekipy „groczy” i tancerzy z Biskupizny na pierwsze tabory Domu Tańca w latach dwutysięcznych. Wówczas poznał nazwiska takie jak Stanisław i Piotr Kubiak, Bolesław Łapawa, Anna Chuda, Kazimierz Nowak, Karol Chudy, czy Leonard Śliwa. A przede wszystkim ich niezwykłych nosicieli. Przez wielokrotne działania Domu Tańca stopniowo poznawał kolejne osoby i uczył się ich tradycji. Tańce wielkopolskie zburzyły jego wyobrażenia na temat powszechnych prawideł tańca znanych z innych nizinnych regionów. Śp. Piotr Kubiak od początku powątpiewał, że zorganizowanie takiej imprezy się tu uda, tyle razy już próbowali i nie interesowało to młodych, nie było komu kontynuować tradycji. Gdy zmarł tragicznie Karol Chudy, ostatni skrzypek, który grał z dudziarzem, wszystko, co działo się w temacie tradycji muzycznych Biskupizny siadło. Przez kilka lat poszukiwań nie było też odpowiedniego miejsca na tabor. — Dziś mieszkańcy sami mówią, że Tabor podkreśla ich, przez tę imprezę zrozumieli, jak istotna jest ta kultura dla nich samych. Kluczem było to, żeby społeczność lokalna traktowała go jako coś swojego. Jak już wszystko między nami i lokalnymi działaczami chwyciło, impreza stała się naprawdę ogromna. W najlepszych momentach samych dzieci było ok. 80-tki. Oprócz ministerialnej dotacji, zainteresowało się nią województwo wielkopolskie, gmina, ośrodek kultury — wszyscy tu ze sobą współpracowali. Nie mówiąc o otwartej postawie dyrekcji szkoły oraz złotej kobiety — pani Cecylii. Jak udało się w krótkim czasie zyskać zaufanie tak wielkiej liczby osób? — Przyjeżdżaliśmy z Antkiem Beksiakiem realizować różne projekty w ciągu roku szkolnego. Miesiąc po miesiącu odwiedzaliśmy lokalne szkoły. Tak powstała między innymi „Biskupiańska pocztówka dźwiękowa”. Nasze działania skierowane ku dzieciom włączaliśmy w imprezy, które cyklicznie odbywają się na Biskupiźnie. Jesienią to Festiwal w Domachowie*[5], często połączony z dożynkami, w październiku któregoś razu było darcie pierza, w listopadzie — Katarzynki. W pewnym momencie nastąpił boom, do zespołu weszło dużo dzieci i młodzieży. Dzieci nadal są najliczniejszą grupą uczestników Taboru. Niektóre z tych, które wyrosły z Małego Taboru, są dziś wolontariuszami imprezy. Pokazaliśmy ścieżkę, jak to może wyglądać, a tutaj każdy dodawał swoją inicjatywę i staraliśmy się tak każdą z nich skanalizować, żeby odpowiadała idei in crudo. Chociaż przywiązanie miejscowych do lokalnej muzyki nie zamyka się w skansenie tradycji. Jeśli kapela disco polo na zabawie nie zagra co pięć-sześć utworów swojej wersji tutejszego wiwata, wiadomo, że więcej jej nie zaproszą. To bardzo silna społeczność lokalna. To, że oni nam zaufali, że nie chcemy ich wykorzystać, ale pokazać, jak to jest istotne w obliczu kultury polskiej — to było od początku najważniejsze.
Kiedy rozmawiam z Grzegorzem, w tle, znad stołów pod wiatą, rozbrzmiewają przyśpiewki. Moją pogawędkę z Beatą zagłuszają jeszcze niepewne nuty skrzypków zapamiętale „piłujących” melodię wiwata podczas warsztatów. Z Asią próbujemy przekrzyczeć dźwięki potańcówki. Miarowe tupanie, szuranie i jękliwe dźwięki dud. Kto odchodzi od stołu, żegna wszystkich zebranych. Odpowiada mu głośne zbiorowe „dobranoc!”. Coś mi mówi, że upłynie dużo czasu, zanim te dźwięki wybrzmią do ostatka… Nie pytam o przyszłość Taboru Wielkopolskiego. W powietrzu unosi się atmosfera święta tradycji, muzyki i wspólnoty. Czy ma szansę jeszcze się powtórzyć?
Tam się słowik ciśnie, gdzie są słodkie wiśnie
I ja też tam dążę, gdzie mnie miłość wiąże!
[1] Tabor — cykl warsztatów, wykładów, koncertów i potańcówek z muzyką ludową wybranego regionu, wzorowany na letnich taborach węgierskich domów tańca. Uczestnicy taboru przyjeżdżają aby wspólnie przez kilka dni grać, tańczyć i uczyć się od zaproszonych muzykantów, śpiewaczek i tancerzy wiejskich oraz ich kontynuatorów, bez właściwego dla formuły festiwalu podziału na artystów i publiczność. https://pl.wikipedia.org/wiki/Tabor_Domu_Ta%C5%84ca
[2] Określenie używane wymiennie wobec mieszkańców Biskupizny i członków Biskupiańskiego Zespołu Folklorystycznego z Domachowa i Okolic. Zespołu, który reprezentuje i popularyzuje biskupiańskie tradycje muzyczne i taneczne w Polsce, zagranicą i — co bardzo istotne — na Biskupiźnie!
[3] Wraz z Franciszkiem Jasiakiem w Biskupiańskim Zespole Folklorystycznym z Domachowa i Okolic funkcjonują jako skarbnice repertuaru i wiedzy o tradycjach Biskupizny.
[4] Chodzi nie tylko o występy zespołu. W okolicy, oprócz odświętnego kostiumu, funkcjonował codzienny strój biskupiański. Grzegorz Ajdacki pamięta przykłady osób, które można było w nim zobaczyć ze swoich wizyt jeszcze w latach dwutysięcznych…
[5] Festiwalu Tradycji i Folkloru w Domachowie, właśnie odbyła się jego 11. edycja.
Marta Domachowska – etnolog, badaczka polskiej kultury ludowej, uczennica wiejskich śpiewaczek, tancerzy i muzykantów. Od dwudziestu lat zgłębia, praktykuje i popularyzuje polskie tradycje muzyczne w formach niestylizowanych. Na co dzień zajmuje się edukacją w Muzeum Etnograficznym im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu. Współzałożycielka toruńskiej grupy „n obrotów” i Forum Muzyki Tradycyjnej, członkini Polskiego Towarzystwa Ludoznawczego i Towarzystwa Przyjaciół Muzeum Etnograficznego w Toruniu. Lubi jak jest do rymu i do taktu.