Być jednocześnie tutaj i TAM.
Albo – będąc tutaj – mieć możliwość choćby tylko „podejrzeć” ten bardzo odległy, w zasadzie obcy i kompletnie nieznany świat, który z jakiegoś powodu w określonych porach roku staje się nam bliższy i bardziej swojski niż własne podwórko.
Przez wiele wieków podróż do świętych miejsc (nie tylko chrześcijańskich) była dla ludzi niewyobrażalna: niebezpieczna, ryzykowna, zbyt skomplikowana organizacyjnie, geograficznie, politycznie. Po prostu niemożliwa.
Ufali jednak swojej wyobraźni i wspierali się siłą wiary w to, że prawdziwa podróż, która ma przynieść jakieś duchowe owoce, jest szczególną wyprawą i nie musi polegać na pokonywaniu realnych odległości, bo odbywa się „w środku” człowieka. W wielu pieśniach i zwyczajach występują oswojone i znajomo brzmiące biblijne miejsca, zapełnione słowiańską fauną i florą, podlegające kaprysom pogody i zmiennych pór roku, z jakimi zmagali się na co dzień narratorzy tych opowieści, żyjący nad Wisłą, Dnieprem czy Dunajem.
Zimą 2019 roku wraz z trójką serdecznych przyjaciół pojechałam do Ziemi Świętej.
To był mój kolejny wyjazd w tamte strony; miał wyjątkowy charakter i przebieg, jak każda z tych podróży. Odwiedzaliśmy oficjalne i ukryte święte miejsca i podziwialiśmy tamtejsze krajobrazy – ich zupełnie nieoficjalną świętość, uderzającą oczywistość, nieoczekiwaną metaforyczność i wzniosłość, od której ciarki chodzą po plecach.
Obiecaliśmy sobie wrócić tam koniecznie w tym samym składzie, kiedy tylko będzie to życiowo i finansowo możliwe. Jednak w obawie, że podróż w tej samej kompanii może nie zdarzyć się ponownie zbyt szybko, pojechaliśmy ostatnio nasycić się tajemnicą rzecznych zarośli Cedronu pod Wejherowem – rzeki przepływającej przez tamtejszą „kaszubską Jerozolimę”, jak potocznie nazywana jest wejherowska Kalwaria.
Było cicho, pusto i zielono. Pojedynczy ludzie (bardziej turyści, niż pątnicy) mijali nas na zagubionych w lesie dróżkach. Wpatrywaliśmy się przez malutkie otwory w zamkniętych na głucho drzwiach kaplic – kolejnych stacji drogi krzyżowej – w zabytkowe malowidła z XVII wieku. To, że kompletnie nic przez te dziurki nie widzieliśmy, nie było w tamtej chwili najważniejsze.
Gdyby tę opowieść pisał Hrabal, zakończyłby mniej więcej tak:
A potem poszliśmy nad rzekę, która w tamtym miejscu okazała się być malutkim, płytkim strumieniem. Dzieci chciały koniecznie zamoczyć w niej kije, spodnie i buty, ale dzień był zimny – jak to bywa nad Cedronem – więc tylko postaliśmy, popatrzyliśmy w leniwy, ledwie widoczny nurt, i nacieszyliśmy się odurzającym, trochę świeżym, a trochę błotnym i zgniłym zapachem wybujałego zielska. Jego woń przeniosła nas w myślach 4174 km na południowy wschód lekko po skosie w lewo, na brzeg rzeki Jordan w Galilei. Przysięglibyśmy, że zarośla pachniały tam tak samo, a woda miała zielonkawy kolor Wisły w okolicach Sandomierza.
Wychowywałam się niecały kilometr od tej rzeki. W dzieciństwie obowiązywał nas surowy zakaz kąpieli w Wiśle, jeśli nie towarzyszył nam nikt z dorosłych.
Po drugie – kąpać się było wolno dopiero wtedy, gdy św. Jan „ochrzci” wodę.
Czyli pojutrze – pomyślałam, przekraczając Wisłę na moście w Annopolu.
Ilustracja:
chrzest Jezusa w Jordanie – koniecznie poczytajcie!
W zasięgu głosu
O zjawiskach, emocjach, zwyczajach, tematach niedotykalnych i sprawach niewidzialnych, tworzących nasze życie. Zbiorczo nazywane tradycją, która powstaje z więzi między ludźmi. Blisko, w zasięgu głosu.
Ewa Grochowska