Przejdź do głównej zawartości strony

Uwagi o tożsamości muzykanckiej na podstawie materiałów terenowych z Podkarpacia

W artykule zebrałem nieco uwag o tym jak muzykanci postrzegali samych siebie oraz jak byli postrzegani. Los indywidualny muzykanta realizował się bardzo różnie, jednak jego status był specyficzny, mniej lub bardziej określony przez elementy „dane z góry” takie jak talent i charyzma, które predystynowały go do odgrywania w społeczności wyjątkowej roli – apotropeicznej, stymulującej ład. Wykracza to poza rozumienie roli społecznej, jako związanej z zawodem, czy zajęciem li tylko wyuczonym, dlatego w tekście będę posługiwał się terminem „tożsamość muzykancka”, ale wyłącznie dla wygody technicznej, nie po to, żeby tworzyć jakieś nowe pojęcie i bronić go. Tytułowe „…i na polu” odnosi się oczywiście do małopolskiego odpowiednika „na dworze”, w przestrzeni otwartej.

Tożsamość muzykancka więc w związku z posiadanym i ujawnionym talentem oraz charakterem kształtowała się w sferze osobistej i społecznej w następujących relacjach:

  • w relacji rodzinnej, realizującej się najpierw w domu rodziców, a później w nowej, już własnej, docelowej wspólnocie rodzinnej (wliczając w to rodzinę wąską i szeroką)
  • w wielonurtowej relacji społecznej, obejmującej zarówno grupy rówieśnicze, zawodowe (tę związaną z muzykanctwem, a także tę związaną z drugim zawodem rolniczym czy rzemieślniczym oraz wspólnotę związaną z pełnionymi funkcjami społecznymi, np. w straży pożarnej), wspólnotę wsi czy parafii oraz szeroką i otwartą, wspólnotę mikroregionalną – kilku do kilkunastu wsi i przysiółków, a w końcu efemeryczną, ale generującą czasem silne więzi wspólnotę, powstającą w efekcie migracji (służba wojskowa, wojna, wyjazdy za pracą)
fot. Remek Hanaj 2008

SAM OD SIEBIE CZYLI W DOMU RODZINNYM

Na fundament tożsamości muzykanta, jej „kamień węgielny” składają się elementy dane z góry, w ogóle nie podlegające kształtowaniu lub podlegające mu w pewnym, w różnym, ale ograniczonym takie jak: (właściwy) dar czy talent (w sensie potencjału umiejętności), a także osobowość i siła charakteru oraz wynikająca stąd konsekwencja z jaką realizuje on swoje powołanie, profesję czy też tylko zamiłowanie. Te składowe tożsamości można określić jako jej cechy kryterialne, w dużym stopniu decydujące o jej ciągłości.

AG: (…) mówię panu, swojej wnuczce dałem skrzypce, takie dobre, tylko się uczyć. Nie, jej to nie pasuje.
Żona: Ona wprzódy chciała, aleś ty odbijał.
AG: Nie, to musi być do tego dar.

Dar bywał nierzadko sakralizowany jako „dar od Boga”. Z jednej strony wiązany jest ze sferą emocjonalną, z „lubieniem” czegoś, z zamiłowaniem na tyle silnym, by pozwalało pokonać pojawiąjące się przy pierwszych trudnościach zniechęcenie.

WK: Do skrzypiec to on miał serce duże naprawdę.

Dar to współistnienie zamiłowania i talentu, przy czym trudno oddzielić jedno od drugiego: chęć i serce – pasję – od technicznej „smykałki”, nadzwyczajnej łatwości uczenia się.

WD: No taka prawda jest, jak nie ma zdolności nie będzie muzyk. Ja miał zdolności, byłem muzykantem, a dwóch braci moich już nie miało daru do tego. Ja się urodził 23 maja, w dzień gdzie słynny muzykant jest [?] i taki byłem. Ten młodszy brat jakem mu raz dał harmonie, spocił się cały i nie zagrał nic, dwaj starsi coś niecoś pojmowali, ale ja tylko był muzykantem i miał zamiłowanie, a jak nie ma zamiłowania, nie będzie muzykantem.

AG: [jestem] samouk!
Żona: Tu taka Zachorowska [?] ile się nachodziła, żeby się nauczyć tej muzyki, a on nigdzie się nie uczył, w domu.

W powyższym cytacie chodzi oczywiście o umiejętności w stopniu podstawowym, które umożliwiały publiczne granie dla rówieśników i otwierały drogę do dalszej praktyki. Pobrzmiewa w tej konstatacji duma z tradycji rodzinnej – pochodzenie z muzykanckiej rodziny niejako nobilituje. Ale też, co ważne, pojawia tu się dom jako szczególne miejsce „zamkniętej i uczłowieczonej przestrzeni”, przestrzeni bezpiecznej, „(…) centrum ustalonych wartości. (…) Nie ma lepszego miejsca niż dom.” (Tuan Yi-Fu, 1987: s. 75). Zatem właściwym miejscem na przyjęcie daru jest dom jako miejsce i rodzina zarazem (Antoni Giefert, o którym tu mowa, uczył się u ojca i stryka).

Takie rozumienie daru, jako objawiającego się niezależnie od woli, mającego swoje źródło w rzeczywistości pozazmysłowej, miewa aspekt także nieco fatalistyczny. Jest to bowiem powołanie, przed którym trudno uciec:

Gdym podrósł i miałem około pięć lat, pierwszy raz zobaczyłem skrzypce. Tak mi się spodobały, że w nocy nie mogłem spać. Com usnął, to śniło mi się w nocy to granie. (Kotula, 1979: 301)

Raz objawiona siła muzyki niezwykle mocno odziaływała na emocje dziecka, co już starszy muzykant, z perspektywy lat, konceptualizował w formie następującej metafory:

Od małości jak usłyszałem muzykę, to mi się zdawało, że skoczyłbym za nią w morze, zaraz zacząłem grać ze słuchu. (Kotula, 1979: 318)

Nie zawsze jednak wychodziło „od razu” (talent jest przecież stopniowalny), a bezradny wobec rozpierających go emocji chłopiec marnotrawił czas (jak nierzadko uważali rodzice) na nie przynoszące spodziewanego, odpowiednio szybkiego efektu, próby. Czas, który powinien był poświęcać przede wszystkim na terminowanie w gospodarce. Co więcej, musiał się zmagać z narastającym poczuciem winy, jeśli w danym środowisku czy rodzinie artykułowana była norma, wartościująca muzykancki fach (czy styl gry konkretnego muzykanta) jako związany z siłami nieczystymi.

Żadne skrzypce nie grały tak pięknie jak tamte. Ale nie było to „z dobrem”. Mógł on zrobić innym muzykantom, co chciał i bali się go jak ognia [miał „diabła”]. Myślałem sobie: – Jużbym i przystał do niego, żeby mnie tylko dobrze nauczył grać. (Kotula, 1979: 308)

Znamienne jednak, że ów bohater z relacji Kotuli (jego rozmówcami byli ludzie urodzeni w latach 1890-1910) w swoim pojmowaniu muzyki porzuca później paradygmat magiczny na rzecz racjonalnego, a to dzięki spotkaniu odpowiedniego mistrza, który uczy go „dobrze grać”, a jest przy tym racjonalistą i umie posługiwać się nutami. W latach 30-tych dość często, a zwłaszcza w następnym pokoleniu już powszechnie zdarzało się, że za muzyczną inicjację młodego muzykusa odpowiedzialny był nie guślarz, a muzyk-nuciarz, organista, czy nawet nauczyciel ze szkoły2, co było szczególnym wyróżnieniem i mobilizowało do szybkich postępów:

SS: Taka nauczycielka stara była i ona jak usłyszała jak ja w szkole śpiewam i przywiezła skrzypce, ona mnie nauczyła, nie zmarnuj się chłopaku, nie zmarnuj się.

Przeświadczenie o posiadanym darze u adeptów pojawiało się w wieku 7-13 lat w ciągu zdarzeń, sytuacji społecznych z udziałem muzyki, dziejących się w domu (jeśli adept pochodził z rodziny muzykanckiej), w najbliższym sąsiedztwie czy w obrębie wspólnoty wsi.

AG: Pamiętam jak mój ojciec grał wesele, przyszli tu do nas chłopy, jak zagrali! Ja panu powiem melodia była weselna, dobra, zagrali aż się serce ruszało, kto umi zagrać…

Pierwsze zetknięcie się z kapelą czy grą wybitnego muzykanta było głębokim przeżyciem psychicznym, często wręcz wstrząsem (Kotula, 1979). Zdarzało się to także „w świecie” czyli np. w czasie pierwszych wypraw do miasteczka, szczególnie jeśli obiektem aspiracji był instrument modny i pożądany, a nieobecny jeszcze tak powszechnie w składach wiejskich kapel jak np. klarnet.

JD: (…) u nas co jakiś czas odbywało się Święto Gór w Sanoku i zjeżdżało się parę orkiestr dętych, czy to może był konkurs orkiestr wojskowych i ja poszedłem do tego Sanoka słuchać, lubiłem już i słuchałem te instrumenty różnego rodzaju, fagoty były i … tak akurat to było w parku, piękny park, już on teraz nie jest taki piękny, bo góra jest zasłonięta lasem, a przedtem jak las był niższy to było te panoramę naokoło to wszystko było widać, to bardzo przyjemny widok z tego szczytu to można było, jak miał lornetę, hen do Leska widzieć. Szli sobie pieszo i grali, jak on pięknie grał na tym klarnecie! Dobry klarnecista musiał być, to mnie podpaliło, żebym ja tak mógł zagrać! 3

Jak widać z powyższego cytatu dla budzenia się powołania muzykanckiego i dla tego, by wizja przekształcenia owego daru w ważne i potrzebne zajęcie, a może nawet fach, miała moc sprawczą, istotna była pewna wrażliwość, dyspozycja do odbierania i kształtowania obrazu świata (relacji społecznych, ale także więzi z przyrodą i krajobrazem) w polu wrażeń emocjonalnych. Klarnet to instrument o charakterystycznym i donośnym dźwięku, jego głos niesie się daleko, potrafi górować nad innymi instrumentami, a w każdym razie wybija się spośród innych, jest rozpoznawalny nawet w orkiestrze dętej, daje przy tym możliwość popisu i wirtuozerskiej gry. Wyraża więc sobą ambicje i wolność, które potęguje dodatkowo tak podkreślana przez rozmówcę, w zestawieniu z muzyką, przestrzeń – panorama, która lokuje bohatera niejako w centrum świata. Widok w pewnym sensie niekończący się, ale jednocześnie, dzięki granicy horyzontu, dający poczucie, że jest do ogarnięcia (chociażby i z pomocą lornetki) – perspektywa życia, perspektywa aspiracji. 3

Aby jednak wiadomo było, że „coś z tego będzie”, że młody adept będzie grać, musiał przejść pomyślnie próbę charakteru. Miała ona wymiar indywidualny i społeczny zarazem. Trzeba było się wykazać odpowiednią „zaciętością” w nauce, zarówno w opanowywaniu melodii i rytmu, ale też w technicznych zmaganiach z instrumentem, a zazwyczaj także (zwłaszcza w przypadku skrzypiec) w samodzielnym skonstruowaniem jego pierwszego własnego, mniej lub bardziej prymitywnego egzemplarza. Zwykle pomoc okazywali tu krewni czy sąsiedzi – muzykanci, albo po prostu muzykalni stolarze i „złote rączki”.

WK: Sami robili te skrzypce z deseczek.

AG: Nie bylo dobrze na czym zagrać, ale ja był zacięty do muzykanctwa i byle jakie skrzypce [wystarczyły] (…) Dziadek mi zrobił takie skrzypce, smyczka nie było, tylko z ogona ten włosień i taki obręk, na takim obręku. (…) i struny jakie bądź, z telefonu. (…) Dziadek takie różne, takie szopki robił.

AG: (…) Ja poszed na jakiś świerk, smołym natopił [na kalafonię do smyczka], ale to ona niedobra, bo rypie tak, wlepia się.

Rolą pierwszego nauczyciela było zaznajomienie z elementarnymi zasadami dotyczącymi trzymania instrumentu, strojenia, smyczkowania, aplikatury oraz umiejętności rozgrywania melodii ze słuchu (czasem także z nut) na przykładzie kilku różnych w charakterze i o różnej skali trudności utworów.

CP: (…) pokazał jak nastroić, troszkę poduczył, pomógł i tak tłukł, tłukł, aż się nauczył, trochę sam, trochę przy nim.

Tak „inicjowany” adept sprawdzał następnie swoje świeżo nabyte umiejętności w gronie rówieśników. Nowych melodii uczył się „po śpiewie” matki, sióstr czy od kolegów. Opanowywał repertuar podstawowych kolęd i pastorałek, z którymi chodzili po domach kolędnicy, wtedy dłużej można się było przyglądać muzykantom i słuchać ich sztuki (Kotula, 1979), zwłaszcza, że np. we wsiach polsko-ukraińskich kolędowano podwójnie:

SS: (…) u nas my chodzili, w naszej wiosce my chodzili.
RM: Na Szczepana?
SS: Tak. A do nich [grekokatolików] my szli tak samo na ich święta.

RM: Czy kolędowano tutaj, pan chodził?
WD: Tak i muzykant. Jedne święta i drugie święta.
RM: A repertuar jaki graliście? Pierwsze melodie, jakich się pan uczył to jakie były?
JD: Pierwsze to były kolędy [śmieje się], parę chłopaków, zgodzili nas, że będą nam płacić, my nie braliśmy pieniędzy od gospodarzy, oni brali, a my już byli zgodzeni, że będziemy szli i grali; ja akurat 2 miesiące przed świętami zacząłem się uczyć, to już grałem wszystkie kolędy z nut i parę kawałków jeszcze, walce trzy czy cztery, a tańce pospolicie jak wszędzie polka, oberek, kołomyjka.

Sam więc nie marnował okazji, żeby do kolędników dołączyć i obejść z nimi przynajmniej kilka domów, gdzie po przedstawieniu scen z Herodów albo z kozą muzykanci zwykle grali na koniec do tańca (jeśli była w domu panna). Jeśli tylko miał opanowany repertuar kolęd i kilka tańców, zapraszano go już jako członka kolędniczego orszaku. Stopniowo więc przyswajał taneczny repertuar starszej kawalerki i dorosłych, podsłuchując także po podokniu mieszkań czy na zapłociu boisk, gdzie odbywały się wesela i zabawy taneczne. Obrzędy weselne miały swoje „paradne” części, zwłaszcza przejazdy drużyn i orszaku weselnego, które przeznaczone były „dla świata” i angażowały całą wieś.

RM: Od kogo się uczyliście?
AG: Same od siebie, z głowy. Panie wesele jak szło drużbowie śpiewali wszystko, skakali drogą.

Bywało też, że równolegle ze zdobywaniem doświadczenia kontynuował naukę u konkretnego muzykanta (jeśli harmonista to czasem u organisty) już wtedy jednak płacąc odrobkiem czy zbożem, które, jeśli miał rodziców biednych lub skąpych, po prostu podkradał.

Jeśli młody chłopak pomyślnie przechodził następnie próbę grania na weselu (bywało, że nawet pełnowymiarową), zyskiwał uznanie starszych muzykantów. Wtedy rodzina decydowała się zainwestować w jego talent i pracowitość (co bywało łącznie określane słowem zamiłowanie), kupując mu lepszy instrument (w wypadku skrzypiec) lub w ogóle pierwszy własny, jeśli była to altówka, basy, a zwłaszcza drogi instrument dęty (trąbka, puzon, klarnet czy harmonia lub później akordeon). Wiązało się to bowiem z wyższym statusem społecznym kawalera, co było istotne zwłaszcza w kontekście ożenku, a także oznaczało dodatkowe dochody w gospodarstwie.

AG: Nie było dobrze co zjeść, bo dzieci głodowali, nas było kupa, mój brat też, ożenił się w Zwierzyniu, grał na skrzypcach w Zwierzyniu, to ja grał prym, on sekund.

Wspólne muzykowanie dwóch rodnych braci było na Podkarpaciu częste, zresztą podobnie jak w całej byłej Galicji, gdzie sytuacja w międzywojniu niewiele polepszyła się i wyliczenie Szczepanowskiego, że przeciętny obywatel pracuje za ćwierć, a je za pół Europejczyka było wciąż na pewnych obszarach aktualne. Gdy w rodzinie był jeszcze muzykant, zwłaszcza ojciec, stryk lub wuj – mogli już wtedy razem stworzyć dwupokoleniową, niezależną kapelę w pełnej obsadzie instrumentalnej.

Zjawisko kawalerskiego muzykowania miało charakter półprofesjonalny. Ważny oczywiście był aspekt ekonomiczny, dołożenie do budżetu licznej zazwyczaj rodziny paru złotych – dobry i aktywny (wzięty) muzykant-kawaler, a nawet czasem 12-14 letni chłopak potrafił zarobić w czasie karnawału na krowę czyli 100-150 zł. Takiemu „ojce” nie wymawiali częstych (jeśli grał na weselu to dwudniowych) nieobecności w domu i łożyli, jak mogli, na dokształcające lekcje.

WK: Kawalerem był, oni chodzili przez górę, do Koźminy szli na przykład na nogach, bo to nie było komu wozić, siadali i grali. Wesele zaczynało się koło trzynastej, później przez noc i jeszcze na drugi dzień, wieczorem gdzieś przychodzili do domu.

Za jedną lekcję płaciłem 2 zł 50 groszy (wtedy koszula kosztowała 2.40 zł). Toteż częściowo płaciłem w naturze: drzewem opałowym, żywnością. Pomagali mi bracia. (Kotula, 1979: 321)

W czasie [pierwszego] grania na sali wszyscy się ze mnie strasznie śmiali, że jeden muzykant gra boso. Poszedłem do domu, dałem te pieniądze ojcu (…), wtedy ojciec coś dołożył i kupił mi buty. (Kotula, 1979: 293)

Ojciec cielę sprzedał. Kiedy wróciliśmy późno do domu, matka jeszcze nie przestała płakać za cielęciem. A ja się bałem grać na tak wypłakanym instrumencie. (…) to było bogate weselisko. Zarobiłem wtedy 15 koron austriackich. Daje je matce i mówię: Na, nie płacz za cielęciem. (Kotula, 1979: 285)

Wśród moich rozmówców, młodszych od rozmówców Kotuli o 30-40 lat czyli prawie dwa pokolenia, zdarzało się już nierzadko formalne zapisywanie syna na naukę przez rodziców, podpisywanie umów, co jednak, nawiasem mówiąc, nie chroniło przez nadużyciami ze strony operatywnego kierownika kapeli:

JD: A Franek wziął na siebie mnie uczyć i rodzice podpisali kontrakt trzyletni – dwa lata uczyć się, a trzeci rok grać za darmo. (…) Ja byłem zaangażowany, poza tym to dla mnie satysfakcja, że ja będę grał z takim zespołem, w dodatku, że lubiłem to. Już po pół roku na zabawy mnie brali, a po roku to już za mnie to pieniądze brał Franek i koledzy mówią, szczególnie ten, co na puzonie grał i trąbce, on już za ciebie bierze pieniądze.

Dla samego kawalera jednak co najmniej równie ważny jak ekonomiczny był aspekt społeczny, „terminowania we wspólnocie”, wyrobienia sobie dobrej pozycji w gronie rówieśniczym oraz stałego kontaktu z ważnymi dla niego grupami odniesienia:

RM: A chciałem zapytać jeszcze o muzykantów, byli szanowani?
JD: Byli szanowani. Wie pan, nie byli nadludźmi jak to się mówi, ale każdy respektował, nawet ze mną koledzy się już troszkę liczyli.
(…)
RM: Jak to się wyrażało, w czym?
JD: W koleżeństwie, „dobry kolega”, tak pozytywnie.
ZZ: Z szacunkiem, bo jak się wesele trafiło, prosili, to musieli…. Teraz kapela na weselu to jest nic.

W czasach powojennych specjalną okolicznością, w której szczególnym powodem do dumy było osiągnięcie uprzywilejowanej pozycji, była służba wojskowa:

WD: Stałem na warcie w koszarach, te warty pełnił na korytarzu, a dowódca kompanii tak był jak ta łazienka, drzwi miał zamknięte, a harmonia była biała włoska, na świtlicy jak by tu do garażu, nikogo nie ma, to ja pójde na świtlice, wziąłem te harmonie wie pan i zaczął na tej harmonii grać i śpiewać, a dowódca kompanii wyszedł po cichu i słuchał pod drzwiami, weszed – ja poczerwieniał, już nie będę grał, nu graj D., ja panie obywatelu kapitanie nie umiem, graj to coś grał! Samemu to szło. Teściu mój gadał „jak umiju tak piju”. On do mnie: od dzisiaj na warty żadne nie chodzicie, potrenujecie na tej harmonii, wezmą was. Jednostka brała kupe pieniędzy w Warszawie czy zabawa, czy wesele i oni mnie wzięli do tego zespołu, ten co klarnecie grał – na wszystkim umiał grać i panie potrenowały my cztery tygodnie – poszedem na zabawe już grać i już mi też było w wojsku dobrze, my pieniędzy nie brali, tylko jednostka brała. Później jak wyszedem z wojska, poszedem do organisty, dalej się-em dokształcił.

Liczyły się też ulgi w surowej dyscyplinie domowej, narzucanej w związku z pracami w gospodarstwie:

JD: Tu się przejawia respektowanie mnie: wie pan grało się przez dzień i noc na weselu, przychodziło się rano do domu, człowiek zmęczony przez granie, zależy, trzeba było pieszo iść daleko czasem, jak się rano przyszło do domu – trzeba było krowy paść, bo ja byłem sam w domu jako dziecko i pognałem krowy, siadłem i już przewróciłem się, i śpię, proszę pana, to musieli przychodzić i mnie budzić. W innym przypadku dostałbyś dobre lanie, to byś nie spał, ale tego nie zdarzało się.

Doświadczenia początkowe, dziecięce, w których dużą rolę odgrywa przede wszystkim identyfikowanie się z dorosłym, trzeba postrzegać jedynie jako przygotowanie do tworzenia własnej tożsamości. W okresie regularnego kawalerskiego grania następuje selekcjonowanie (role w kapeli, ostateczny wybór instrumentu) oraz integrowanie talentów, uzdolnień i umiejętności poprzez identyfikację z muzycznymi partnerami, podobnie myślącymi rówieśnikami i adaptację do środowiska społecznego.

Jednocześnie jednak kryzys tożsamości, jaki w okresie dorastania dosięga człowieka burzy, w pewnym przynajmniej stopniu, to wszystko, kim się dotychczas było i świat, w którym się żyło. Jest to jednocześnie czas narodzin wielkiego pragnienia, aby być kimś, ale także czas, w którym pomimo odkrycia perspektyw rysujących się przed sobą młody człowiek nie jest jeszcze gotowy do „wyboru siebie”.

Skrzypek Czesław Pacławski z żoną, Leszczawa Dolna, fot. Remek Hanaj 2008 r.

 

TE KLAPKI MU POWYGINAŁA CZYLI W DOMU WŁASNYM

Kiedy pojawiają się stałe i stabilne już grupy odniesienia takie jak grupa rówieśnicza, najpierw wspólnotowa, potem różnicująca się (wraz ze świadomością dystynkcji), niedługo później dom rodzinny, a wraz z nimi poczucie podwójnej przynależności i dostrzeganie różnic, powstają warunki do kształtowania własnej indywidualnej tożsamości. Zbiegało się to zazwyczaj w czasie z ożenkiem, pierwszymi latami małżeńskiej próby i ojcostwem. Podobnie jak w samych początkach grania tak i w tych nowych, czasem bardzo trudnych okolicznościach, istotne i rozstrzygające znaczenie miała twardość charakteru. Po raz pierwszy w życiu młody mężczyzna musiał sprostać tylu rolom naraz. Przy czym dominujący był tu wzorzec dobrego gospodarza i głowy rodziny, z którymi muzykanctwo w odbiorze części społeczności, w tym także żony i jej rodziny, mogło pozostawać w sprzeczności, nawet jeśli gwarantowało dobry zarobek. Tylko wybitni muzykanci mogli tu postawić wszystko na jedną kartę tak jak np. Franciszek i Antoni Hryckiewicze z Kapeli Gielyszów w Dobrej Szlacheckiej:

JD: Wie pan, żeby dobry zespół był, to ten, który kieruje tym zespołem musi być wyłącznie dobry [Antoni], wtedy on sobie zorganizuje.
RM: A ci starsi muzykanci mieli gospodarstwa?
JD: Antek miał ziemi, ale niedużo, a Franek prawie tylko ogródek miał. Tylko z grania żył. Mnie uczył najwięcej Antoni, bo było bliżej, a Franek pobudował się trochę dalej. A Franek wziął na siebie mnie uczyć i rodzice podpisali kontrakt trzyletni

Wielu spośród tych, którzy nie przerwali grania z chwilą założenia rodziny, kontynuowało je w formie okazjonalnej, dorywczej w zależności od pory roku i ilości innych obowiązków oraz popytu. Nie przeszkadzało to im przyznawać się do pełnej tożsamości zawodowego muzykanta, co było ważne ze względów prestiżowych i honorowych – etos muzykancki związany był z osiągnięciem pożądanego poziomu wolności i niezależności, nieodzownych elementów obowiązującego wśród mężczyzn wzorca męskości.

RM: Jak się grało za kawalerki i jak się muzykant żenił, to przestawał?
CP: Nie, graaał!
RM: A jak żona nie puszczała?
CP: Aaa! Różnie bywało, ale panie muzykant się kobiecie nie dał poddać…
WD: Chodziłem z wesela na wesele, żona się ze mną kłóciła, że się oporządkiem zajmuje, ja muzyką, ale ja dalej lubił.

RM: Do kawalerki chodził pan po zabawach, weselach regularnie?
SS: Chodził żem.
RM: A potem?
SS: Potem też żem chodził.
RM: Żona puszczała?
SS: Nie puściła mnie później, też żem bym chodził.
Żona: Byłam mu nic nie mówiła, był chodził do dzisiaj, a on poszedł, pieniędzy nie przyniósł i za co miał chodzić?
SS: Człowiek był młody, parę razy tak graliśmy, jeszcze nas nie puścili, jeszcze i jeszcze, trzeba było nocować i co to jest? A ona myślała, że ja cuda robię.

AG: Ja przez dzień sierpem żnął, jeszcze przyszedł i musiał zagrać
Żona: Popatrz, ty nie patrzył, że w domu trzeba być troszku z dziećmi, poszed! Do Rosia.
AG: To nie takie letkie było, ja poganiał konie trzy kilometry na wypas, wrócił na wieczór, mnie się też coś należało, z Ludwikiem śmy pograli i przyszed do domu…
Żona: Przyszed do domu która, dwunasta godzina.
RM: To że grał, podobało się pani?
WK: Gdzie się podobało, stale grał, nie było go, z domu uciekał. Na początku tak, ale później dzieci były małe, to trzeba było pracować w polu, nie tak jak dzisiaj. Teściowa była już stara.

Szybko dość kończyli kariery muzykanckie młodzi żonkosie, którzy nie mogli oprzeć się pokusie wykorzystania grania na zabawach czy weselach do przedłużenia sobie kawalerskiego życia w jego erotycznej pełni:

WD: Takem go wytrenował i drugiego syna też, chodzili ze mną grać po weselach i zabawach. My grali na Brzeżawie wesele, młode chłopy byli, ładne, do mnie podobne, jakaś drużka się chyciła tego z P., jak ta jego żona zobaczyła, że się drużka chyciła, już tu przeszła: 'skończyło się wesele twoje, już nie będziesz w życiu grał, ja to wiem jak to jest.’ Muzykanta każda baba chce jak jest chłopak ładny. Jeszcze pare razy poszed, później mu wzięła saksefon, te klapki mu powyginała i on później założył lody i na tych lodach dobrze mu tam szło.

AG: (…) potem dobrał drugiego Materne jeszcze na klarnecie, a później żona mu klarnet połamała mi się zdaje, Kaśka, co się wkurzyła.

RM: Czasem jest tak, że żona niechętnie puszcza na grania.
AG: Ona to samo tak robiła, a ja swoje miał.
Żona: Takem robiła, żeś tu naprowadził ludzi do chałupy, ruch, muzyka to tamto, a dziecko? Ja się męczyła, jedne skrzypce połamał. To ja już: przestań, bo ja z dzieckiem się męczę, cicho bądź, przestań to granie, a on jak złapał skrzypki pod nogi…
AG: Raz i na kawałki. Ale ja lepszem zostawił, podlejsze połamał, jeszcze tyle miał zapanowania.
Żona: To nie było tak letko, męka była.

W skrajnych przypadkach kończyło się rozwodem:

WK: Tamten dom wyżej H., co kupił jeden facet, to rozłączyła się, mąż jej grał, gdzieś zauważyła, że z panną rozmawiał.

Nieco inna sytuacja była w domu muzykantów, którzy brali za żony kobiety starsze od siebie, które weszły już w wiek staropanieński, albo nawet młodsze, ale ze „znalezionym” dzieckiem.

RM: A panu żona nie robiła przeszkód?
WD: Słuchaj pan, ona mi nieraz zarzucała, ale ja mówił wtedy słuchaj kochanie, żeby ja ciebie zdradził, to musiała być wartościejsza od ciebie o siedemdziesiąt – pięćdziesiąt procent, a jak będzie czterdzieści procent to już się nie opłaca, bo to jest wszystko to samo, co u ciebie. No ona mówi, tak, prawdę mówisz. No co mi z tego jak ona będzie mniej wartościejsza od ciebie? A ona była młoda, była ładna baba, co będę gadał, umiała śpiewać, tańczyć umiała, w towarzystwie się umiała zachować i wszystko.

Wprawdzie ów rozmówca nie powiedział mi tego, ale skądinąd wiem, że jego żona, choć młoda, była już tzw. zawitką, czyli panną z dzieckiem, „powinna być” więc nawet zadowolona, że mąż zaproponował jej w trakcie tej polubownej rozmowy „aż” siedemdziesiąt procent wierności. Nie próbowała dochodzić swoich racji, jako że mąż należycie wywiązywał się ze swoich obowiązków gospodarskich, rozwijał gospodarkę, starał się być rolnikiem „pełną gębą”.

WD: (…) ja miał gospodarke, koni, bo ciągników nie było, (…) tom załatwił scalenie i odbyło się przez dwa lata, ja tu dostał od domu siedem i pół hektara pola w jednym pasie, to jużem później starał się ciągnik kupić, kupił żem naprzód „sześćdziesiątkę”, ale starsza była, zaczynała się psuć, to żem kupił nową „trzydziestkę”. (…) Miałem gospodarkę, parę koni, osiem i pół hektara pola, pięcioro dzieci, trzymałem z żoną dwie maciory, dwanaście sztuk bydła i to wszystko ja obrabiał. Jakem przyszed z wesela, to nierazem się położył spać, żona miała pięcioro dzieci, co trzy, co cztery lata, to nieraz żona Władek wstawaj, no bo trzeba bydło wygnać, trzeba koni wygnać, no wstałem, poszedłem, miałem pastwisko ogrodzone, sklep był bliziutko, poszedem, wziąłem se dwa piwa panie, na pole to wziąłem akordeon, to dzieci przychodzili, ja im grał, to dzieci czasem bydło nawracali. Dobrze mi było, użyłem se rozkoszy, tak powiem jak jest.

Żona tolerowała zamiłowanie męża do grania, jeśli stanowiło to dla niego rodzaj terapii i wpływało to korzystnie na atmosferę w domu:

WK: On godzinami mógł siedzieć przy tych skrzypcach. Taki nerwowy człowiek, a ile on może przy tych skrzypcach.

Nakłaniała go wtedy do niewychodzenia z graniem poza krąg domowy. To jednak nie wystarczało do podtrzymania pełnego statusu muzykanckiego. Konieczna tu była społeczna praktyka, muzykant, który grał „dla siebie” zyskiwał lekceważące miano „filozofa”.

Zgodniej się układało pożycie małżeńskie i współpraca w prowadzeniu gospodarki, kiedy mąż zajmował się dodatkowo fachem bliskim muzykanctwu i jeszcze czerpał z tego duże zyski, a również uznanie tak jak w przypadku Chomy z Leszczawki, który oprócz tego, że był znakomitym skrzypkiem (zwyciężył w konkursie skrzypków w Przemyślu!) pełnił rolę głównego we wsi stolarza.

WD: To ten Choma, com panu gadał, on mieszkał tam w górnym końcu, to on mego teścia uczył, to był słynny muzykant, sam ze siebie się nauczył nut, on majstrem był, robił okna, drzwi, szafy, kredensy, łóżka. Teścio opowiadał. A skrzypce wisieli tam, gdzie on miał warstat, trochę poheblował, brał skrzypce i nuty i za porządkiem ćwiczył. (…) On miał dwie córki ładne (…). Te dwie córki też grali na skrzypcach, on nauczył, synów nie miał, tylko te dwie córki, pięknie grali, a teścio chodził z nim po zabawach i weselach. (…) nie umiał ani pisać ani czytać, a wszystko potrafił zrobić, nawet łyżki drewniane jak zrobił to teraz nie ma takiego fachowca, z jawora te łyżki się robiło. On skrzypce sam se robił. Mówił teścio, że takich skrzypców nie słyszał, a teścio umarł jak miał 80 lat. On sam zrobił, z różnego drzewa, z korzeni, ze wszystkiego. Warstat miał, robił tam i grał, żona go zawołała na obiad, zjad, papierosów nie palił, szed do warsztatu i za porządkiem grał na tych skrzypcach.


JAK TE JASKÓŁKI CZYLI W SPOŁECZNOŚCI

Moi rozmówcy i to niezależnie od tego czy pochodzą z górskich wsi łemkowskich czy z nadsańskiego Pogórza, nie wychowywali się już w tradycyjnych społecznościach terytorialnych w tym ich kształcie jaki określa Pawluczuk (Pawluczuk, 1972). Podstawowe znaczenie dla niejednorodności przestrzeni społecznej tych stron ma fakt ich wielokulturowości oraz rozwinięcia się w bliższej lub dalszej okolicy przemysłu naftowego. Poza tym wprawdzie więź społeczna, opierająca się na codziennych, bezpośrednich i „całościowych” kontaktach psychicznych, wciąż zasadniczo lokowała mieszkańców podkarpackich wsi po stronie tönniesowskiej Gemeinschaft, to o ludności, która bierze udział w I wojnie światowej na różnych frontach, emigruje do obu Ameryk (niektórzy do II wojny zdążą wrócić), jeździ za pracą do bliskiej zagranicy, czy do naftowego zagłębia borysławskiego, trudno powiedzieć, że jest zasiedziała i niemobilna.

JD: Mieszkaliśmy w Czechach przed wojną, bo ojciec do roboty wyjechał i tam przyjechał do nas jeden Demkowicz, pracował we Francji, jakimś sposobem u nas się znalazł i on miał dwa klarnety, „c” i „d” i zostawił mnie, ja miałem wtedy osiem lat. Może jak syn podrośnie, może zechce się uczyć.

Jednym z elementów składających się na autorytet muzykanta było właśnie doświadczenie świata – jego osobiste, bądź przenoszone przez niego doświadczenie kogoś z rodziny, zwłaszcza ojca czy stryka, który np. służył w armii austriackiej.

AG: Najstarszy był mój stryk i on umiał dobrze grać, poszedł do niewoli jak austriacka wojna się zaczęła, tu na frontach się bili, a tam w Rosji zabawy se robili, on grał i se znalazł narzeczoną i przywiózł ją. Tam w niewoli tak źle było! Parę razy my grali na wieselu obydwa.

AG: Ojciec był plutonowym za Austrii, walczył 7 lat był po Italii, kto wie którędy, później przy Niemcach służył, przy niemieckim regimencie, przyszedł do domu, to po niemiecku tak jak po polsku.

Kontaktowi ze „światem” odpowiadał kontakt z jego reprezentantami, czy też „nosicielemi”, którymi mogli być bliscy obcy np. Żydzi. Zaproszenie do wspólnego grania z ich strony traktuje jeden z rozmówców niejako nobilitująco, jako pochwałę:

FB: Oni [Żydzi] tu mieli swoją muzykę, to chyba z Leska i sami się ogrywali, ale czasami ojca brali, bo ładnie grał, podobało im się.

Obok Żydów za szczególnie wprawnych (biegłych technicznie) i ładnie grających uważano Cyganów, z którymi we wsiach łemkowskich chętnie tworzono wspólne kapele (np. Myscowa, Olchowiec). To właśnie ze względu na usługi muzyczne (oraz kowalskie) jakie Cyganie świadczyli, otaczano ich mirem. Dla jednego z rozmówców-muzykantów stanowili wręcz obiekt podziwu, wzór właściwego, profesjonalnego podejścia do rzemiosła muzykanckiego.

AG: Cyganie to skurczybyki, to było muzykanctwo! Muzykant musi trenować, to musi być za porządkiem tak jak Cygan, skrzypce pod pachą i chodzi, za porządkiem musi być w ruchu.

Powyższe kapitalne sformułowanie „skrzypce pod pachą i chodzi, za porządkiem musi być w ruchu” oddaje kolejną cechę nieodzowną dla tożsamości muzykanckiej – szczególną mobilność, muzykant to człowiek w ruchu, spełniający bardziej niż wielu innych, właściwą każdemu człowiekowi, tęsknotę za wolnością, a „przestrzeń to wolność” (Tuan Yi-Fu, 1987). Już jako mały chłopiec wymyka się, żeby słuchać muzyki, potem wędruje razem z kolędnikami od domu do domu, także poza swoją wsią. Dalej piechotą, wozem czy później rowerem pokonuje w drodze na wesela po kilka, a nierzadko kilkanaście kilometrów w jedną stronę. Dużo czasu więc spędza w drodze o różnych porach dnia i roku. Mówi się nawet, że nie „grywa”, ale po prostu „chodzi” po weselach. Bywa na odpustach, zabawach i pograjkach związanych z uroczystym zakończeniem żniw czy na obchodach świąt państwowych i kościelnych.

JD: W Birczy my tam dwa razy graliśmy na 3 maja na pochód, akurat w Dobrzance grał na puzonie, był stolarzem, jeżeli było coś w tamtym terenie, to on grał z nami, a naszego się zostawiało, chyba, że obaj, tak jak na 3 maja, bo jak największy zespół potrzebny był, graliśmy w pochodzie, później zabawa.

Wydaje się, że ów punkt połączenia, przejścia i przecięcia tego, co lokalne i tego, co „światowe”, a zarazem tego, co indywidualne (wolność) z tym, co społeczne jest tym newralgicznym miejscem, w którym tworzy się autorytet muzykanta jako specyficznej postaci z pogranicza, która reprezentuje jednocześnie świat wobec wsi jak i swoją wieś wobec świata. Nadprzyrodzony dar jaki posiada predystynuje go do odgrywania specjalnej, więziotwórczej roli w społeczności, której terytorium nieustannie przemierza, spajając ją graniem lub/i śpiewem4, co w połączeniu z jego znajomością świata mogło też dawać efekt apotropeiczny. Świetnie ujmuje to, w formie swego rodzaju przypowieści jeden z rozmówców, zestawiając dzisiejszy obraz lokalnej społeczności z tym z lat 50-tych i porównując (w ciekawym skądinąd dwugłosie z żoną) kolędujących muzykantów i śpiewaków do jaskółek:

SS: Myśmy szli na Nowy Rok, takie same starsze i ode mnie dużo starsze i idziemy. Nie chciało nam się przez kładkę iść do tego Kazia ojca i poszliśmy do innego, zaraz wyżej niego, musieli my się wrócić się do niego zaśpiewać. Dzisiaj drzwi zamykają.
Żona: Inna rzecz, dawniej nie było podłogi, ziemia była, śniegu jak się naniesło, nie było takich rozmaitych domów czystych, ładnych.
SS: Jak te jaskółki. Jeden rozwala gniazdo, drugi rozwala gniazdo, a jakby ja rozwalił jeszcze, gdzie oni pójdą? Takie ludzie nastają.
Żona: Obesra.
SS: A niech tam! To musi być na świecie, on jest na to stworzony i koniec.
Żona: Oni nie chcą, żeby brudne było, u nas je tam do dzisiaj ściana obesrana.
SS: A co mnie to.

W ciągu kilku pierwszych lat małżeństwa ci muzykanci, którzy zamierzali grać dalej, układali drogą kompromisów lub rozstrzygali bardziej autorytarnie swoje relacje z żoną (i jej rodziną), kształtowała się ich hierarchia celów i strategia życiowa. Próbowali z różnym skutkiem a/ godzić muzykowanie z prowadzeniem pełnowymiarowego gospodarstwa rolno-hodowlanego, b/ albo ograniczali gospodarkę, dorabiali rzemiosłem (stolarstwo, krawiectwo), bądź zatrudniając się w majątku pana czy w przedsiębiorstwie prywatnym (przed wojną) lub państwowym czy spółdzielni (po wojnie), c/ utrzymywali się wyłącznie z grania. Najliczniejsza była kategoria „b”. Jeśli na ten podział popatrzymy diachronicznie, w perspektywie dwóch pokoleń, rysują się ciekawe prawidłowości. Autorytet muzykanta nie zależał od jego silnego związku z ziemią, jak to jest raczej u Kotuli, z którego materiałów przebija jeszcze nabożny szacunek dla kmiecia i bardziej dwuznaczny niż w latach 30-tych status muzykanta. Liczyła się zaradność i pracowitość oraz końcowy ich rezultat – możliwość pobudowania się, utrzymania gospodarstwa (jakie by nie było), domu i rodziny na odpowiednim poziomie. Co ciekawe niektórzy muzykanci, którzy żyli prawie wyłącznie z grania, byli otaczani wielkim szacunkiem, wręcz legendą, jeszcze za życia, jak np. Hryckiewicze z Kapeli Gielyszów. Okres międzywojnia zresztą to z jednej strony czas dużego rozkwitu i upowszechnienia się muzykanctwa, zaś z drugiej strony specjalizacji – powstawania zawodowych, dobrze zorganizowanych kapel:

JD: Zarabiali na tym, to było ich utrzymanie. Szczególnie Franek żył z grania, bo Antoni to był szewcem, nawet niezłym szewcem też dodatkowo to był dochód dla niego. (…) Antek miał ziemi, ale niedużo, a Franek prawie tylko ogródek miał. Tylko z grania żył.

JD: Później ten klarnecista do Sanoka się sprowadził i był kierownikiem zakładu krawieckiego i w orkiestrze górniczej grał, on był Mietek Karaczewski, dwudziesty pierwszy rocznik.

WD: Choma, słynny muzykant, sam ze siebie się nauczył nut, on majstrem był, robił okna, drzwi, szafy, kredensy, łóżka.

RK: Ja ziemi nie miałem, tyle co przy domu. Grałem i krawiectwo miałem. A po wojnie palaczem byłem, przez to zawału się dorobiłem z zatrucia.

Muzykanci, z którymi rozmawiałem, dzielą się na dwie grupy: tych, którzy zaczynali naukę i społeczną praktykę muzyczną przed wojną – to urodzeni w latach 20-tych XX wieku i tych, którzy uczyli się w latach 40-tych, a zaczynali życie muzykanckie w pierwszych latach po wojnie (w jednym przypadku w latach 50-tych). Dla rozmówców z I grupy, mimo że mieszkali na wsi, rolnictwo było jednym z wielu zajęć, tak samo albo nawet mniej znaczącym niż inne. Nie ma w nich takiego przywiązania do ziemi, chłopskiego etosu, jaki, co ciekawe, pojawia się wśród pokolenia następnego, młodszego, zaczynającego swoje dorosłe życie po wojnie.

WD: Nie, ja nie, ja miał gospodarke, koni, bo ciągników nie było, scalenia jeszcze nie było, jak było scalenie byłem I sekretarzem POP tom załatwił scalenie i odbyło się przez 2 lata, ja tu dostał od domu 7,5 ha pola w jednym pasie, to jużem później starał się ciągnik kupić, kupił żem naprzód 60-tkę, ale starsza była, zaczynała się psuć, to żem kupił nową 30-tkę, dałem 770 tysięcy i do dzisiaj ją mam, ma dwadzieścia siedem lat, jeszcze nie była w remoncie, jeszcze nią robię, bo syn jeździ zagranicę, a to a tamto, trzeba coś posiać, kury trzeba utrzymać, bo dzieci przyjeżdżają do mnie na święta, w soboty, każden lubi rosół, żona jeszcze swój makaron robi, na jajach, ten makaron wartuje zjeść, ugryźć, to pachnie. Syn każdą sobotę z Przeworska przyjeżdża, dwoje dzieci ma. Trzeba posiać pszenicę, owies, ziemniaki posadzić, kupujemy 150 kur, także mam wszystek sprzęt, kombajn my mieli, synowie sprzedali.

Oto więc najlepszy w okolicy harmonista i pełną gębą gospodarz, który mówi w wieku 75 lat, że trzeba posiać pszenicę, owies, a w młodości szef lokalnej komórki PZPR. Kiedy czasy zmieniają się, zostaje skarbnikiem kościelnym:

WD: Ten kościół tu my postawili dwadzieścia lat temu. Ja byłem skarbnikiem, ksiądz mnie wybrał, że ja jestem pojętny, no i ja to wszystko prowadził, w dwóch latach my już w stanie surowym i zamkniętym oddali, ale ja się starał, jeździł.

Muzykant jako ważna postać dla lokalnej społeczności, zwłaszcza tam gdzie władza wygrywa strach przed ukraińską „bandą” (strach obecny przez całe lata 50-te i później w związku z powrotami niektórych wysiedlonych i ich trudną adaptacją) staje się ze względu na swoją pozycję, autorytet, inteligencję i mobilność obiektem zainteresowania, i często idzie na współpracę z władzą, a w każdym razie jest aktywny w zaprowadzaniu nowych porządków społecznych.

CK: Teścio był zasłużonym strażakiem, teściu był sołtysem, teściu był radnym, orderów tych wszystkich by nie zliczył, ile on miał odznaków. Do dzisiaj mamy zeszyty, gdzie on spisywał wszystkie wyjazdy straży pożarnej.

Pamięć tych muzykantów Polaków, dotycząca lat 1944-47, a byli w wieku od 7 do 12 lat, została sformatowana przez propagandę:

MK: Czytał pan książkę „Czerwone noce”?
RM: Nie.
MK: Ja był palaczem w kotłowni w Sanoku 15 zim, ja te książki o bandach, ja to wszystko przeczytał, „Łuny w Bieszczadach”, „Strzały pod Cisną”.
RM: Tylko że w tych książkach było też pokłamane trochę. Polacy też tępili Ukraińców, a o tym Gerhard nie napisał. 5
MK: Panie, Polacy musieli, np. była bitka na Połomni, gdzieś za Dynowem, tam bars bitka była, Polacy się bili z Ukraińcami. Dużo Ukraińców zginęło, ale Polacy się mścili, że ich napadają w nocy. Oni mieli na początku taki cel, tak se uplanowali, chcieli tu po Gorlice czystkę zrobić. Bez żadnego Polaka, to by granicę zaprowadzili, żeby to była ich Ukraina. Ja bym tu panu opowiedział. [tu opowiada historię polskiego żołnierza z książki]

Wszyscy mężczyźni z II pokolenia, z którymi rozmawiałem, czytali przynajmniej te najbardziej znane pozycje autorstwa Jana Gerharda czy Wandy Żółkiewskiej. Z kolei spośród trzech muzykantów ukraińskich, do októrych udało mi się dotrzeć dwóch nie chciało rozmawiać, wybrali milczenie. Ten jeden zaś, który wybrał rozmowę reprezentował ciekawy przypadek, jak się później okazało wcale nieodosobniony. Pochodzi ze wsi Dobra Szlachecka. Otóż dla jej pierwotnych mieszkańców (z których do dzisiaj mieszka na miejscu jedynie część) do II połowy XIX wieku, a nawet do II wojny określanie swojej tożsamości poprzez kryterium narodowe było często wtórne wobec poczucia przynależności stanowej i religijnej. Byli przede wszystkim grekokatolicką szlachtą herbu Sas lub Leliwa. Najprawdopodobniej rodami wołoskimi. Przywileje szlacheckie nadał im Władysław Jagiełło. Od XV wieku do II wojny mieszkali w zwartej społeczności. Przez ten czas hołubili swoją odrębość, a jednocześnie ich związek kulturowy jako szlachty z Rzeczpospolitą był silny. Jedni się bardziej polonizowali, inni mniej, zresztą te procesy były zmienne i odwracalne nawet w ramach jednej rodziny. Dopiero wydarzenia wojenne i powojenne zmusiły ich do tak jednoznacznego określenia się. Niektórzy, tak jak mój rozmówca uchylili się od tego zmieniając wyznanie i przystępując do Świadków Jehowy, których doktryna głosi, że narody nie istnieją, że takie kryterium określenia tożsamości i stratyfikacji społecznej nie ma sensu, bo począwszy od 1914 roku „ustał czas narodów” i wszyscy członkowie Zboru tworzą jeden naród. Mój rozmówca do późnych lat grywał jak muzykant weselny, był klarnecistą, a w wieku ponad 70 lat nauczył się na skrzypcach. Grywał jednak wyłącznie na weselach Świadków Jehowy.


Bibliografia:

Dahlig Piotr, Tradycje muzyczne a ich przemiany, 1998

Erikson Erik, Tożsamość a cykl życia, 2004

Fastnacht Adam, Osadnictwo Ziemi Sanockiej w latach 1340-1650, 1962

Kotula Franciszek, Muzykanty, 1979

Merriam Alan P., Muzyka jako zachowanie symboliczne, [w] “Res facta” nr 9, 1982

Motyka Grzegorz, Obraz Ukraińca w literaturze Polski Ludowej, [w:] red. T. Stegner, Polska-Ukraina: spotkanie kultur, 1997

Pawluczuk Włodzimierz, Światopogląd jednostki w warunkach rozpadu społeczności tradycyjnej, 1972

Tönnies Ferdinand, Wspólnota i stowarzyszenie, 1988

Tuan Yi-Fu, Przestrzeń i miejsce, 1987

 

  1. Rozmawiałem m.in. z Antonim Giefertem ze Średniej Wsi, Czesławem Pacławskim i Stanisławem Szwastem z Leszczawy Dolnej, Danielem Tyrpakiem z Myscowej/Chyrowej, Mieczysławem Kłodowskim z Groszówki/Dobrej, kilku nazwisk nie ujawniam ze względu na prywatne wątki w wypowiedziach
  2. W okresie międzywojennym zdarzało się nierzadko, że nauczyciel szkoły powszechnej posiadał mniejsze lub większe umiejętności muzyczne (w tym gry na skrzypcach), organizowano specjalne kursy dla nauczycieli. W latach 30-tych tendencje te nasiliły się w związku ze światowym trendem w edukacji, jako cel wychowawczy przyjęto rozśpiewanie, a pedagogów polskich inspirował rozkwit wychowania muzycznego w Stanach Zjednoczonych w zakresie organizacji, masowości, szerokiego zastosowania muzyki instrumentalnej (Dahlig, 1998: 175)
  3. „Przestrzeń jest w zachodnim świecie powszechnie przyjętym symbolem wolności. Przestrzeń stoi otworem, sugeruje przyszłość i zachęca do działania. (Yi-Fu Tuan, 1987: s. 75)
  4. Śpiewem i rolą śpiewaka-śpiewaczki tu się nie zajmuję, ten temat ma swoją specyfikę i wymagałby osobnego studium.
  5. Do 1959 ukazują się wyłącznie artykuły, mające charakter doraźnej walki propagandowej z podziemiem ukraińskim, po 1959 także powieści pisane według tez propagandowych sformułowanych przez I. Bluma i J. Gerharda. „Przedstawiane wydarzenia często należały do fikcji literackiej, były jednak prezentowane jako fabularyzowane dokumenty i cytowane nawet w poważnej literaturze” (Motyka, 1997).

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Zamknij