W adwencie świat zamyka się w granicach domu.
Ziemia zasnęła, głęboko i mocno. Odpoczywa. Nie wolno jej ruszać, przeszkadzać. Lepiej nic nie zakopywać, ani nie wykopywać, bo i po co? Chyba, że trzeba spełnić ostatnią posługę, wtedy nie ma wyjścia.
Na jej powierzchni na pozór nic się nie dzieje, wiatr przegania puch, unoszący się w powietrzu nad śnieżnymi zaspami. Albo błoto, mnóstwo błota, które pod wieczór i wczesnym rankiem przymarza, tworząc szklistą, chropowatą powłokę. Jak będzie, to zależy czy szybko przyjdzie zima – prawdziwa, z mrozem i śniegiem, bielutka. I ciemna równocześnie, bo tylko przez kilka godzin można oglądać wyraźny i kształtny świat, który w połowie dnia szybko zaczyna tracić kontury i kolory. Przez chwilę w powietrzu ścielą się półcienie, potem szybko zapada ciemność.
Mieszkańcy półkuli północnej zgadzają się co do jednego: światło w grudniu zjawia się stopniowo i na tyle wolno, że przez jakiś czas (dwa, może trzy tygodnie) nie wiadomo, czy to jest jeszcze niezbyt jasno, czy już nie tak ciemno.
Światła uroczyste, rytualne rozpala się stopniowo, po jednym, żeby odznaczyć kolejny dzień lub tydzień. Mogą to być świece, na przykład siedem, osiem albo cztery. Kiedyś, gdy adwent zaczynał się zaraz po dniu świętego Marcina było ich czterdzieści, tyle co dni do Wigilii. W kolejnych wiekach skrócono go do czterech niedziel, akcentowanych czterema świecami w adwentowym wieńcu. Może to być również każda inna liczba, odmierzająca czas i opisująca przybliżanie się tego, na co bardzo czekamy. Takiego rozłożonego w czasie światła nie da się przecież zapalić w jednej chwili.
Wigilia jako określenie dnia poprzedzającego ważne święto wzięła początek od łacińskiego „vigilo”, które oznacza „nie śpię, czuwam, jestem czujny”. Słowo to występuje w różnych zestawieniach. Najbardziej chyba udany znaczeniowo i symbolicznie jest jego duet z „roro” – „przynoszę opad rosy, spadam kroplami”, od którego pochodzi nazwa roraty.
Dziwny to czasownik – nie wystarcza mu, że opisuje czynność i ruch. Żeby wybrzmieć w pełni, potrzebuje od razu mieć w sobie dookreślenie, rezultat. Rosę dla tych, co wyschli na wiór od cierpliwego czekania. Krople – jak światło, które rozpala się po trochu. Kropla za kroplą, krok po kroku.
Mieszkańcy wsi byli mistrzami oczekiwania: na wiosnę i zimę, kiełkowanie i owocowanie, pracę i odpoczynek. Na święto i czas „nadzwyczajny”, który – jeśli chodzi o prozaiczne aspekty, obowiązki i czynności – niewiele się różnił od tego zwykłego. Umiejętność cierpliwego czekania, czujność i opanowanie to cechy niezbędne, by być dobrym gospodarzem i gospodynią, uprawiać ziemię, robić wszystko we właściwym czasie, być gotowym, kiedy na świat mają przyjść dzieci ludzkie albo zwierzęce.
To niezwykłe, jak czas święty, opisywany i objaśniany przez różne religie i systemy duchowe znajduje proste i bardzo adekwatne odzwierciedlenie w czasie codziennym, domowym.
Kiedy byłam dzieckiem, chodziliśmy na roraty przed rozpoczęciem lekcji. Docieraliśmy potem do szkoły, pani woźna dopiero włączała światła w kolejnych klasach i rozpalała ogień w piecach kaflowych. Na kilka minut zostawiała uchylone żeliwne drzwiczki, przez które widać było coraz jaśniejsze płomienie. Onieśmielało mnie i zachwycało to tajemnicze przechodzenie z ciemności i zimna do ciepłej, jasnej przezroczystości dnia. Jej krzątanina była jak przedłużenie modlitw i formuł odczytywanych przez księdza.
Adwent wypełniało nie tylko sakralne oczekiwanie na narodziny światła i Zbawiciela, ale też spokojne wykonywanie zadań i czynności niedokończonych (a nawet i wcale nie zaczętych) latem i jesienią. Mężczyźni młócili i mielili zboże, porządkowali stodoły, spichlerze i stajnie, łatali i naprawiali. Pletli z korzeni, wikliny i słomy kosze, opałki, i pojemniki na zboże, żłobili w drewnie, przecinali i łączyli, segregowali, wybierali, zabezpieczali. Kobiety suszyły, namaczały, tkały, szyły i przerabiały, cerowały i przędły.
W robocie były konopie, len i wełna. Jeśli wieczorem starczyło jeszcze świeczki lub nafty – haftowały i ozdabiały. Bliżej świąt cięły papierowe firanki i wycinanki. Snuły, budowały i wieszały u powały ozdobne pająki i światy, które wyglądały jak finezyjne kryształy, barwne tarcze, obręcze i łańcuchy, misterne sploty i filigranowe detale. Dzieci pomagały w tym wszystkim, robiły też ozdoby na choinkę i przebrania kolędników.
Tłoczono olej, łuskano fasolę, darto pierze. Śpiewano, modlono się.
Szykowano się na święto i przygotowywano się na nowe oczekiwanie, które przyjdzie po wypełnieniu się TEGO, czyli po Bożym Narodzeniu i karnawale. Jak w wieńcach, podłaźnikach, opłatkach – w kółko to samo, po końcu nowy początek. Na wsi zawsze było się jednocześnie w dwóch światach naraz: teraz i o jedną porę roku do przodu.
O zasiewach myśli się przecież tuż po zbiorach, a nie dopiero na wiosnę.
Była to najlepsza możliwa „obróbka” tej części roku. Zająć ręce, zwolnić głowę, żeby myśli powtarzały ruch rąk i nie przyklejały się do ciemności za oknem. By wiedziały, gdzie dokładnie coś się zaczyna i kończy. Że jest pełno i wystarczająco, czyli ile dokładnie?
Jest w takim czekaniu coś nadprzyrodzonego, pokazującego, że to nie ono samo jest trudne, tylko to, co przychodzi potem – trwanie. Żmudna codzienność, wytrwała praca, bezwiedne powtarzanie tych samych czynności.
Oto się już głos rozchodzi, wstańcie bracia, uśpieni!
Zbawienie nasze nadchodzi, noc się w jasny dzień mieni*.
* fragment pieśni adwentowej „Spuśćcie nam na ziemskie niwy”
W zasięgu głosu
O zjawiskach, emocjach, zwyczajach, tematach niedotykalnych i sprawach niewidzialnych, tworzących nasze życie. Zbiorczo nazywane tradycją, która powstaje z więzi między ludźmi. Blisko, w zasięgu głosu.
Ewa Grochowska