Przejdź do głównej zawartości strony

Kaja Prusinowska, ur. 1971 r., jest pedagożką, śpiewaczką i autorką piosenek, scenografii oraz ilustracji. Bada i wykonuje polskie pieśni tradycyjne. Współtworzy, wraz z mężem Januszem Prusinowskim i przyjacielem Piotrem Piszczatowskim teatrzyk Słuchaj Uchem, Tematy teatralne czerpie z folkloru, opracowując autorskie spektakle i warsztaty dla dzieci. Wraz z Januszem Prusinowskim wydała dwie płyty dla dzieci, „Kołysała mama smoka” i „Gdzie się podział Kusy Janek”. Współtworzy familijną strefę dla festiwalu Wszystkie Mazurki Świata. Jako wokalistka występowała m.in. z zespołem Janusz Prusinowski Trio.


Siedzimy przy herbacie w domu Kai i przeglądamy zeszyty z piosenkami.

Kaja Prusinowska: To jakiś strasznie stary zeszycik.

Anna Jurkiewicz: Twoje zeszyty mają kolejność?

Ten jest dość pierwszy. W tym zaczęłam spisywać piosenki od różnych znajomych, takie, które mi było do czegoś potrzebne. To się zaczęło rozrastać, tu na przykład, mam już coś na jakiś temat. A później się okazało, że to już wychodzi z zeszyciku. Zeszycików było dość sporo, potem się okazało, że już się nie da w zeszycikach, zaczęły powstawać foldery i podfoldery. Ale zeszyciki jeździły czasem gdzieś do ludzi. Jak pracowaliśmy nad płytą dla dzieci, to już powstał segregator, w którym są różne wątki pospisywane z każdego tomu Kolberga. No, dobrze, to pytaj.

Jak się zaczęła twoja historia z muzyką ze wsi?

Sięgając do Adama i Ewy, mam wrażenie, że ona się musiała zacząć dawno temu, kiedy jeszcze byłam mała. Było to tak, że ona była czymś bardzo niezwykłym, co pojawiało się trochę z innego świata. Bo w moim domu, w moim otoczeniu nie było żadnych osób, które by miały jakikolwiek związek z wsią. Jedyną osobą w rodzinie, która była ze wsi, był mój dziadek. Ten dziadek zginął w 1944 roku, więc ani jego córka, czyli moja mama, go nie poznała, ani ja – znała go tylko babcia. A babcia uwielbiała opowiadać różne historie, i o swoim dzieciństwie, i o bardzo trudnej młodości, i o tych osobach z rodziny, które odeszły i których nie mieliśmy szansy w ogóle poznać. W każdym razie dla mnie muzyka ludowa była czymś kompletnie nieznanym. Pierwsze kapele ludowe, które słyszałam na żywo, to były zespoły z Podhala, ponieważ jeździłam z rodzicami do Zakopanego i w okolice. Między drugim a szóstym rokiem życia dużo czasu spędzałam w Tatrach – z rodzicami, którzy tam jeździli latem i zimą, i z ciocią, absolwentką Kenara [Państwowego Liceum Technik Plastycznych im. Antoniego Kenara w Zakopanem – przyp. AJ], która pracowała w schronisku w Dolinie Roztoki. Tam zdarzało mi się słyszeć i kapele góralskie, grające w prywatnych domach dla ludzi, i ludzi którzy śpiewali – tak naturalnie. Bardzo mi się to podobało, ale było elementem tego świata, który nie był mój. To były góry. Nie znałam tych góralskich piosenek, ale bardzo lubiłam ich słuchać. Pierwsze piosenki ludowe, których się nauczyłam, śpiewała ze mną w kuchni moja babcia. Ale to były piosenki po ukraińsku, bo dziadek był Ukraińcem. Dwie czy trzy piosenki, które babcia zapamiętała z lat czterdziestych, śpiewała ze mną pod koniec lat siedemdziesiątych. Naturalnie tym nasiąkałam, nie wiedząc nic o kontekście. Rodzice mieszkali w Warszawie, a babcia w uzdrowisku w Ciechocinku, razem mieszkałyśmy przez prawie sześć lat. Nauczyła mnie kilkunastu piosenek. Uwielbiałam bujać się na huśtawce i śpiewać na przykład „Hej, hej, sokoły”, „Rascwietali jabłoni i gruszy”, „Frere Jacques”, kilka piosenek ukraińskich – i tyle. Później chyba mieliśmy w domu czarną płytę z jakimiś ludowymi piosenkami, których się jako dziesięcioletnia dziewczynka niezauważalnie nauczyłam. Śpiewałam je sobie przy zmywaniu naczyń. Wiele lat później okazało się, że to były klasyczne piosenki z regionu rzeszowskiego. Piosenki śpiewywałyśmy sobie z siostrą, Olgą w kuchni, i to właściwie tyle.

Co było dalej?

Kiedy spotkałam młodych ludzi, którzy byli już bardzo zafascynowani kulturą tradycyjną, i mieli już w tym względzie coś do powiedzenia, to ja byłam kompletnie zielona. Miałam jakieś dwadzieścia lat, kiedy pojawiło się tak zwane Bractwo Ubogich. To bractwo śpiewywało, a ja siedziałam sobie w kącie jak taka niemota, i nie wiedziałam jak się do tego zabrać.

Byłaś przecież śpiewającym dzieckiem. Co się potem stało? Śpiewanie nie było czymś stałym?

Na pewno byłam dzieckiem, które ciągle podśpiewywało. I słuchało chętnie muzyki. Zajeździłam rodzicom płyty Vivaldiego i Demarczyk, mając cztery lata. Tak to pamiętam. Miałam bardzo szeroki repertuar piosenek wojskowych. Mocno przeżywałam skutki drugiej wojny światowej, z pasją oglądałam „Czterech pancernych i psa” jako sześciolatka, wczuwałam się w Marusię, tak jak inne dziewczynki w tamtym czasie. I znałam tych piosenek bardzo dużo. Były takie momenty, i w szkole, i w przedszkolu, kiedy panie nauczycielki prosiły, żeby zaśpiewać dla żołnierzy. Niedaleko naszego przedszkola była jednostka wojskowa, i stamtąd raz na jakiś czas przychodził żołnierz, żeby nam coś opowiedzieć. O pracy żołnierza. Wtedy proszono, żeby Karolinka [Kaja] przyszła, usiadła mu na kolanach, i zaśpiewała „Rozkwitały pąki białych róż”. Albo „Serce w plecaku”. Żołnierze trzymali mnie na kolanach i ronili łzę [śmiech]. To był jakiś 1975 rok.

I co ty o tym myślałaś wtedy?

Ja byłam bardzo poruszona. Uważałam, że robię coś bardzo ważnego. Że ten żołnierz jest narażony na rychłą śmierć na froncie, i należy dla niego zaśpiewać piosenkę, żeby osłodzić mu życie. I dać mu do zrozumienia, że jest potrzebny, i że my, dzieci, mu współczujemy bardzo. Traktowałam to bardzo poważnie. Natomiast w podstawówce już byłam trochę przytomniejsza, zorientowałam się, że te wszystkie apele i akademie ku czci to jest “pic na wodę, fotomontaż”. Gdy proszono mnie, żebym śpiewała na apelu z okazji jakiegoś święta wojskowego, niechętnie to robiłam. Raz poproszono mnie, żebym przebrana w strój chłopca pisała list do Lenina, mówiąc: „Dobry Wujaszku Leninie, my,polskie dzieci, dziękujemy…”. Powiedziałam, że tego nie uczynię, nie ma mowy. Zgodziłam się tylko zaśpiewać piosenkę „Matko moja, ja wiem, wiele nocy nie spałaś” [spolszczona wersja ukraińskiej piosenki „Пісня про рушник” z 1958 roku, słowa: Andrij Małyszko, muzyka: Płaton Majboroda – przyp. AJ]. Do czwartej klasy podstawówki dawałam się jeszcze wkręcać w te apele, ale potem poziom krytycyzmu rośnie u młodego człowieka. Najciekawszym apelem , w którym nie wzięłam udziału, był show z okazji 8 marca. Nauczycielka prosiła mnie, abym wykonała piosenkę estradową [śpiewa]: „Być kobietą, być kobietą, oszukiwać, dręczyć, zdradzać” [śmiech]. I próbowała mnie skusić tym, że będę mogła być na wysokich obcasach, w kapeluszu i w koralach, i że mnie pięknie umaluje. Ja powiedziałam: „ale proszę pani, przecież to jest głupie!”, i nie zaśpiewałam. Powiem szczerze, że nabrałam ogromnego dystansu do śpiewów publicznych na wiele lat. Nie lubiłam tego, nie cierpiałam, zaczęłam się tym chyba martwić – i na wiele lat zapomniałam, że śpiewanie jest jakoś dla mnie ważne. Skoncetrowałam się na czymś innym, lubiłam bardzo rysować i malować obrazki. Długo wolałam rysować i malować niż śpiewać. I później się to zmieniło, już jak byłam zupełnie dorosła. A przez dłuższy czas nie mogłam w ogóle znaleźć piosenek, które byłyby dla mnie dobre.

W jakim sensie dobre?

Piosenek, które oddawałybyto, co czuję. Śpiewałam przy ognisku z innymi dziećmi na wakacyjnych wyjazdach, i tam tak jak wszyscy przy ogniskusiedzący, czułam taką wspólną aurę wokół ognia. Wtedy śpiewałam na głos i całą sobą, piosenki w rodzaju „Bubliczek”, albo „Przez ile gór ma przelecieć biały ptak”, czy „Zakochała się w pięknym marynarzu” – takie hity. Natomiast kompletnie nie widziałam śpiewu w moim życiu jako czegoś ważnego. Po prostu dla mnie było rzeczą zwyczajną, że ludzie którzy nie fałszują, lubią śpiewać wspólnie – bo u nas w domu się podśpiewywało. Śpiewało, nuciło, gwizdało… Było śpiewanie kolęd takie normalne. Była śpiewająca babcia i moja mama, która uważała że nie ma głosu, ale miała świetny słuch i zawsze sobie sama przygrywała na pianinie. I ten śpiew był. Natomias wychowano nas , i to może nie za dobrze, w takim przekonaniu, że śpiewać powinien ten, kto naprawdę ma głos. A ja przecież nie mam głosu, mnie mówiono wielokrotnie w domu, że śpiewam takim dyszkancikiem. Głos takiej piskliwej kozy, no nie fałszuję, to jest normalne, że się nie fałszuje – ale to nie znaczy, że ja mam prawo do śpiewu. Takiego, który możnaby nazwać śpiewem.

Kiedy to się zmieniło?

Dużym zdziwieniem było dla mnie później zetknięcie się ze śpiewaczkami ludowymi, które śpiewają bardzo różnie. Niektóre cudownie, i słychać w ich głosie niebywałą muzykalność, a ich głosów się bardzo miło słucha. Ale niektóre śpiewają tak, że po trzech sekundach czujesz szpilki w uszach, i zastanawiasz się, co to jest za zjawisko. Zwłaszcza, jeśli nie jest się do tego przyzwyczajonym. Dla mnie to była bardzo długa droga – żeby pogodzić się z tym, że mam taki głos, jaki mam. Że lubię śpiewać, więc cóż z tego, że nie mam czterech oktaw, wybitnej pamięci i wybitnego słuchu. Ale też mogę śpiewać! [śmiech] – i w dodatku bardzo mi to dobrze robi na różne rzeczy. Pamiętam taki pierwszy moment, kiedy zaśpiewałam coś w większym gronie, publicznie na koncercie, i jakim było dla mnie ogromnym szokiem, że dałam radę, nie uciekłam… A namówił mnie mój kolega licealny Adam Strug, żebym zaśpiewała na koncercie adwentowym w kościele jedną pieśń. Sama. Mówi: dasz radę, dobrze śpiewasz, co ci szkodzi? Umiesz słowa, umiesz melodię, no to śpiewaj. I zaśpiewałam pełnym głosem, tyłem oczywiście do ludzi, a przodem do ołtarza, to było dużo prostsze. Potem widzę, że wszyscy oczy otwierają i mówią: Kaju, ty śpiewasz, nie wiedzieliśmy, że potrafisz. Ja byłam zdziwiona, zdawało mi się, że w tym nie ma nic niezwykłego. Po prostu chyba nie fałszuję i tyle. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że śpiew rzeczywiście jest zjawiskiem, które znika.

Zaczęłam składać klocki jeden do drugiego – te opowieści mojej babci, która cały czas podśpiewywała, pamiętała piosenki z dzieciństwa i młodości, w kilku językach i różnych dialektach. Okazało się, że to jest ten świat, którego nie ma. Babcia urodziła się w Rostowie nad Donem, z tatą rozmawiała po rosyjsku, z mamą po polsku, miała niańkę Ukrainkę, pożniej mieszkaław Łomży, wreszcie w Wilnie. Po powrocie z Rosji jeździła na wakacje skautowskie do Puszczy Zielonej. Tam dziewczynki wystawiały wesele kurpiowskie, to był hit wśród skautek przedwojennych, podróżowały nawet na zlot skautów do czeskiej Pragi z tym weselem. Panienki w rolach damskich i męskich odgrywały je według ogólnodostępnego scenariusza, bo było tak piękne i miało tyle zwrotów akcji, co w dobrym spektaklu teatralnym, a muzyka była już gotowa.

Babcia słyszała też na wakacjach letnich, jak ludzie śpiewają wracając z pola. To było najpiękniejsze, co pamiętała z wieczorów w lesie. Głos niósł się z pola na pole, ludzie prześpiewywali do siebie. To było jak koncerty wieczorne, do tego jeszcze śpiew ptaków. Jak byłam mała i babcia mi o tym opowiadała, nie zwracałam uwagi, ot, znowu babcine opowieści. Kiedy podrosłam, i zdałam sobie sprawę, że tego nie ma, zaczęło mnie to bardzo dotykać. I nałożyło się na poczucie, że jako mała dziewczynka uwielbiałam nucić, podśpiewywać, gwizdać – i bez przerwy mnie uciszano: nie wolno gwizdać, dobrze wychowane osoby nie gwiżdżą, co ty tu tak nucisz, bądź cicho. Nie rodzice, w domu było inaczej – wszyscy się cieszyli, że ktoś sobie gwiżdże. Ale ani w przedszkolu, ani w szkole nie mogłam sobie gwizdać na korytarzu – zwracano mi uwagę. Kiedy przypomniałam sobie te historie babci, o ludziach, którzy śpiewali i słyszeli się z daleka, to pomyślałam, że jakaś duża krzywda nam się stała. Dlaczego tak nie jest?

Pierwszy mąż babci był Ukraińcem z Podola,ze wsi Probużna, a drugi oficerem Armii Krajowej, bohaterskim ułanem – a po wojnie stomatologiem. Jego matka była Gruzinką, tata pochodził z wojskowej, francuskiej rodziny Thommee. Dziadek Ukrainiec był muzykalny, lubił śpiewać, kiedy tylko była okazja. Dziadek ułan uwielbiał opowieści i rozmaite hece.

A dla nas te spotkania z tradycją, to było spotkania ze światem, który zniknął. Otwierzasz oczy, pobudka po katastrofie: jesteś w świecie szarym, w którym stoi się po pół kostki masła tylko w środę. Chodzi się w obrzydliwych juniorkach, za dużych o dwanumery, wystanych w kolejce. Wszystko naokoło jest brzydkie i byle jakie. Dopiero wdomu są wspomnienia, ułamki świata, którego nie ma. Miejsca, o których opowiadały mi obie babcie, zaczęły mi się powoli układać w rodzaj mapy, krainy, którą zaczynam dopiero poznawać. Także z perspektywy kultury tradycyjnej.

Kiedy już dzięki przyjaciołom muzykującym miałam okazję odwiedzić różne miejsca i śpiewać tradycyjne piosenki, to nagle się okazywało, że trafiam na słowa, obrazy, fragmenty czegoś, o czym już wcześniej słyszałam. Kiedy kolędowaliśmy, robiliśmy wyprawy na Lubelszczyznę, tam raz na przykład ktoś powiedział, że w oczach są panienki. Jak to panienki? Przecież moja babcia zawsze mówiła, że “mam panienki w oczach”. Babcia ze strony mojego taty, Wanda Nowicka, pochodziła z Zamościa, i okazało się, że w tamtejszym dialekcie mówi się na źrenice, czarne panienki. Innym razem układaliśmy przedstawienia kolędnicze, z którymi żeśmy maszerowali. I przypominała mi się opowieść babci Zosi, o tym, jaknad rzeką Jegorłykdo jej ojca, kiedy była mała, przychodzili chłopi ze wsi Leżanka i Łopanka. A razem z nimi wysoki chłop w czarnych butach, który nazywał się Żurawl, i śpiewał długie kolędy dla gospodyni i gospodarza.

Ja bym to zapomniała, gdybym nie miała możliwości powtórzenia tych lekcji w jakimś innym kontekście. Od pewnego momentu życia byłam dosyć nerwowa, z różnych powodów, miałam silne poczucie braku kompasu.Czułam jednak, że moja wewnętrzna mapa jest bardzo rozległa i ciekawa. Próbowałam ją jakoś rozpoznać i uporządkować.

[stuk, stuk, stuk]

Któryś z moich chłopców robi stuk, stuk, stuk. A, Mikołaj do mnie puka. Chodź! Myślałam, że coś ktoś naprawia. [do syna] Mam prośbę, zjedz dobre śniadanko i pójdź narąbać trochę drewna.

Dopiero po długim czasie zaczęłam swoją wewnętrzną mapę rozpoznawać, i dowiadywać się rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Mój dziadek Julian zaginął w 1944 roku i nigdy się nie odnalazł, jego historia była dla mojej babci Zofiii i mamy Teresy ogromną traumą. Dobrych wspomnień, o których można mi było opowiedziec, nie było dużo. Ale dziadek był bardzo muzykalny i uwielbiał śpiewać. Pierwsze spotkanie z babcią, które ich połączyło, to było spotkanie ze śpiewem. To zwróciło moją uwagę. Poznali się we Frankfurcie. Ona, przed miesiacem studentka polonistyki i medycyny na Uniwersytecie Batorego w Wilnie, była sprzątaczką w miejscu, gdzie stacjonowali żołnierze. Całe pierwsze popołudnie swojej znajomości śpiewali razem na głosy piosenki ukraińskie, które babcia też znała. Ślub w Niemczech wyprawiła im nauczycielka pianina, która zagadnąłakiedyś babcię w kościele. Dała pieniążek i powiedziała, że to “od Dzieciątka Jezus”. Babcia nie chciała go przyjąć, ale elegancka pani zapytała, czy zgodzi się zjeść u niej w takim razie kolację. Babcia spotykała się z nią co jakiś czas, i kiedy przyszło do ślubu, Niemka urządziła wesele. Czyli skromny obiad na cztery osoby. Później dziadkowie pojechali do Warszawy, 1 sierpnia wybuchło Powstanie, a na trzeci dzień dziadek wyszedł z domu i nie wrócił. Nic konkretnego nie udało się dowiedzieć, może to była zbłąkana kula. Mamusia – wcześniak – przeżyła dzięki opiece swojej mamy i babci Anny Worobiew, z wykształcenia położnej i pielęgniarki.

Na studia, już po wojnie, babcia pojechała do Łodzi. Tam na Wydziale Stomatologii poznała przystojnego i pogodnego, ukrywającego się oficera Armii Krajowej. Babcia mu pomagała się ukrywać i uczyć do egzaminów, po jakimś czasie wzięli ślub i tak powstała rodzina babci Zofii i dziadka Mścisława. Człowieka wielkiego dowcipu, który uczył mnie różnych dzikich wierszyków i nie wpuszczał mnie do pokoju, dopóki mu nie powiedziałam dziwnego „wierszyka klucza”.Pasjami fotografował, wywoływał zdjęcia w łazience, i nagrywał w tajemnicy na magnetofony szpulowe wywiady. Na przykład z prababką urodzoną w XIX wieku, a także ze mną malutką, z różnymi osobami.

Co się działo z tymi nagraniami? Rodzina o nich wiedziała?

Część tych nagrań jeszcze gdzieś jest w rodzinie. Była taka historia z ciotką babci, która przyjechała w odwiedziny do Ciechocinka – dziadek w tajemnicy przed starszą damą włączył magnetofon, i nagrywał jej różne opowieści. Był człowiekiem, który miał duże poczucie upływu czasu. Dziadek spisywał i swoje wspomnienia wojenne, które były nie do publikacji w tamtych czasach, i historie prababki, która mówiła językiem kresowym. Ja je pamiętam – to jest rozpacz, bo dysk nam się spalił po przegraniu kaset na komputer. Ale do tej pory pamiętam, dziadek pytał o Jordan, prawosławne święto Chrztu Pańskiego, a prababcia opowiadała „No, jak Jordan był, Sławku, to ludzie szli nad rzekę, i tam krzyż z lodu wycinali oni. I przychodził pop, on wodę swiencił. Tam naprzeciwko był manastyr, i ludzie kąpali się” [z kresową wymową]. Mogłabym to odtwarzać jak magnetofon [śmiech]. Takie historie przychodzą później do ciebie.

Wracając do dziadka Juliana, bardzo chciałam poznać chociaż część jego historii. Kiedy poznałam śpiewaków z zespołu Drewo, pierwszy raz dostałam kasetę z muzyką z okolic Tarnopola i Podola – „zobacz, twój dziadek stamtąd, my tu mamy kasetę…”. Pamiętam, jak włożyłam ją w odtwarzacz, taki walkman, założyłam słuchaweczki, wcisnęłam guziczek – w lasku sosnowym gdzieś siedząc – i poczułam się, jakby mnie teleportowało w sekundę. To było tak silne wrażenie, odczucie czegoś, co jest bliskie mnie, że w ogóle nie byłam w stanie przestać się trząść i płakać. Słuchałam kasety, na której ktoś sobie wesoło przycinał na skrzypcach jakąś troistą muzykę, były jakieś śpiewy. Przesłuchałam całą w stanie uniesienia, i pomyślałam, że muszę tam pojechać, może tam ktoś żyje, a przynajmniej zobaczyć, jak ten kraj wygląda. I w 2000 roku pierwszy raz pojechaliśmy. Wiedzieliśmy od babci, w jakiej wsi mieszkał dziadek. Wzięliśmy mapę, znaleźliśmy wieś i postanowiliśmy do niej dojechać. Korzystając z okazji, że byliśmy z Jankiem na festiwalu muzyki dawnej w Jarosławiu, zostawiliśmy autko w klasztorze i pojechaliśmy autokarem do Lwowa, a dalej drugim autokarem i okazją, jakimś ziłem. Dojechalismy do wioseczki i zobaczylismy, że na obrzeżach jest cmentarz, no to pierwsze kroki – na ten cmentarz, bo tam zdjęcia, nazwiska, daty. Dziadek miał na nazwisko Łuczka, patrzymy, a tu Łuczka, Łuczka, Łuczka, jeden obok drugiego leży, Łuczkiw bahato. To już serce zaczęło bić mocniej. Mieliśmy powiększone jedyne zdjęcie dziadka. Poszlismy do sklepu spożywczego kupić lody, ludzie z oczami szeroko otwartymi zaczęli nas wypytywać: A co wy, a skąd wy? Wszyscy się zainteresowali naszą historią, daliśmy zdjęcie dziadka, żeby je pokazano czyjemuś staremu ojcu. Za chwilę jedzie facet na rowerze i z daleka do nas macha: „Ce Julko Surych!”. W końcu trafiliśmy do ciotecznego brata dziadka we wsi obok. Wchodzimy, pokazujemy zdjęcie, oczywiście płacz od razu. Pamiętał dziadka i opowiedział różne rodzinne historie. I w tamtej wsi nagraliśmy pieśni już na pewno z tej okolicy, z której jest moja rodzina. My im coś zaśpiewaliśmy, oni nam, i już trochę miałam takiej swojej muzyki w końcu. Bardzo mnie to wsparło. Wróciliśmy tam potem z synkiem Gabrysiem. A w międzyczasie niezauważenie zaczęłam się zajmować folklorem. Na początku prowadząc zajęcia dla dzieci.

To było po tej pierwszej wizycie pod Tarnopolem?

Wcześniej. Po tym, jak mnie Adam “naciągnął” żebym zaśpiewała, a inni usłyszeli, to już byłam “kupiona”. Wreszcie, gdy byłam z Jankiem, okazało się to dla niego ważne, że ja mogę śpiewać. Ale to dzięki temu, że Adam robił spotkania śpiewacze, zaczęłam regularnie śpiewać. Repertuar religijny jest tak duży, ma tak ciekawe melodie i bogate teksty, że jest w stanie rozśpiewać prawie każdego. Śpiewaliśmy w pomieszczeniu, w którym była akustyka klasztorna, nie wstydziłam się i wydawało mi się, że śpiewam tak samo jak wszyscy. Jak człowiek śpiewa piętnastą, dwudziestą zwrotkę długiej piesni, to się rozkręca i koncentruje na tym, czy wręcz odlatuje. A okazało sie, że ja śpiewam bardzo głośno. I wtedy rzeczywiście mój głos się ułożył, tak zupełnie naturalnie. Po pewnym czasie miałam w głowie coraz więcej piosenek. Jak w tym zeszycie: tu o świętej Zofii, tu o sierotce, tu weselna, bo była potrzebna. Były piosenki i z nagrań archiwalnych, tu np. z Zamchu, i od moich przyjaciółek, od różnych znajomych i z Kolberga. Potem uczyłam się coraz więcej na pamięć i już nie spisywałam wszystkiego koniecznie. Potem pojawiły się piosenki poskładane, robiłam kompilacje, bo chciałam śpiewać całe wersje tekstów. Szukałam sobie motywów, które mi się podobały, i układałam – jak sie złoży to, co znasz od śpiewaczek, z tym ze zbiorów pieśni, to masz domniemanie, że to cała pieśń.

Czy martwiłaś się tym, że każda śpiewaczka śpiewa w swojej gwarze, a brakujący element z Kolberga jest skądinąd, w trochę innym języku?

Zupełnie nie. Często się uczyłam po prostu od śpiewaczki, ale czasami mi brakowało rozwinięcia wątku, i chodziło mi o to, żeby narracja była pełna. Tu na przykład cała kolekcja pieśni o pannie i morzu, tu miała być seria o bocianach. A tu przyśpiewki z Gałek, a tu ukochana śpiewaczka, do której udało mi się przyjechać. Nieczęsto udawało mi się gdzieś pojechać, czasem z synkiem na kolędowanie. Ale do pani Marii Gumieli postanowiliśmy z Jankiem pojechać, dobrze zrobiliśmy, bo jakiś czas później zmarła.

Maria Gumiela. Była dla ciebie ważną postacią ze świata muzyki tradycyjnej?

To jest śpiewaczka, którą po prostu kocham. Tu jest pierwsze zapisane „Popod sadejkiem”. Udało nam się ją odwiedzić i poznać. To spotkanie było dla mnie bardzo ważne, bo jej śpiew już znałam, robił na mnie niezwykłe wrażenie. Taka niebywała muzykalność,delikatność, śpiewność, ilość wariantów. Widać było, że jest w tym kunszt sprzed wieków. Pełen kształt czegoś. Nie jakieś okruchy czegoś, co się potłukło i połamało, i ktoś tylko kawałek pamięta. Czuło się, że to jest całość. Ilość piesni, które pamiętała, i sposób wykonania, świadczyła, że muzyka tego miejsca była czymś bardzo bogatym kiedyś i dotrwała prawie do XXI wieku. Choć tu jest tylko zapis z nagrań, a my byliśmy tuż przed rokiem 2000 u pani Marii, posiedzieliśmy przy stoliczku. Od razu, jak nas zobaczyła, powiedziała: “Ale ja nie będę śpiewać”. „A my nie chcemy, żeby pani śpiewała, tylko chcieliśmy panią spotkac, zobaczyć, podziękować”. A ona: to proszę. Była odwiedzana wielokrotnie przez różne osoby, było dużo nagrań. I rodzina zrobiła dużo nagrań. Jej wnuk jest kompozytorem, syn organistą.

Moja babcia od strony ojca była z tych okolic, co pani Maria Gumiela. Przed wojną i w jej czasie była nauczycielką, mieszkała w Zamościu, działała w ruchu oporu. Opowiadała mi różne przedziwne historie i legendy z okolic zamojskich . Później poznaliśmy zresztą jedną historię bardzo ciężką, taki kaliber mroku zupełnie bez światła. Jeździliśmy na Roztocze, tam nasi przyjaciele z górki na Świniarkach i ich sąsiedzi opowiadali nam różne historie miejscowe, wojenne i nie tylko. Pewnego razu sąsiad, pan Kurek powiedział: „Uważajcie tu po zmroku, nie wychodźcie na dwór, bo tu przyjedzie czarna kareta, nią powozi czarny stangret, a kogo on złapie, to juz nie przeżyje”. Chciał nas nastraszyć, a umiał pięknie opowiadać. Myśmy się tym zupełnie nie przejmowali, ale historia zapadła w pamięć. I pewnego razu mój tata podarował mi wspomnienia wojenne swojej matki. Było mi trudno się za nie zabrać, ale podczytałam trochę. I co widzę? Wspomnienia z Zamościa o esesmanach, którzy urządzali sobie maskarady. Z karawanem cmentarnym, czarnym stangretem i czarnymi końmi. Jeździli po Zamościu pijani, porywali dziewczęta, które już nigdy nie wracały. A babcia to szczegółowo opisała, z nazwiskami. Takie spotkanie z czarną karetą i czarnym stangretem. Jak przeczytałam to jej wspomnienie, i przypomniałam sobie tamtą opowieść sąsiada, to miałam dreszcze. Oddałam wspomnienia Babci Wandy do zamojskiego Centrum Synagoga, były czytane w Dniu Holokaustu.

A z piękniejszych historii, w których się tradycja spotyka z historią miejsca, zdarzyła mi się jedna gdy szperałam w pieśniach lubelskich z okolic babci. Znalazłam historię w „Pieśniach domowych i polnych śpiewankach” o córce cesarskiej, która ruszyła na wojnę. Jest taki wątek, „Siedzi cesarz na tronie, myśli sobie o wojnie” – i koniec końców całą sprawę załatwia dziewczyna z mieczem w dłoni. Różnie się jej losy toczą, a to walczy z szatanem, a to z carem, a to jest Emilią Plater, a to carycą. Znalazłam taki wątek na piękną melodię, i to bardzo lubiłam śpiewać. W ogóle śpiewam tylo takie pieśni, które mi odpowiadają. Nie jestem w stanie zaśpiewać czegoś, czego nie czuję. Tylko to, co naprawdę do mnie trafia głęboko. Ta do mnie trafiła, odnalazłam kilka zagubionych zwrotek, melodia bardzo mi z nią rezonowała. Pojechałam na Ukrainę, w poszukiwaniu dziadka Julka, i okazało się, że pod jego wioseczką jest Kurhan Carycy. Ale jakiej carycy, pytam? Co ona tu robiła? A, była tu taka bohaterska caryca z mieczem, wszystkich zwyciężyła! A, dobrze, proszę bardzo [śmiech]. Między Probużną a Czortkowem jest Kurhan Carycy. Nie wiem, co się w tym kurhanie znajduje, może ktoś kiedyś sprawdzi. Może to jakieś relikty legend o Amazonkach.


Artykuł powstał w roku 2020 w ramach zadania „MuzykaTradycyjna.pl” realizowanego przez Forum Muzyki Tradycyjnej we współpracy z Instytutem Muzyki i Tańca – Pracownią Muzyki Tradycyjnej

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Zamknij