Wyspać się? Nie bardzo. Długi sen, wystarczający odpoczynek – to nie z tego słownika.
Pokolenie moich rodziców (urodzone w latach 50. XX wieku) podobnie jak ich rodzice, dziadkowie i pradziadkowie opowiada historie o pasieniu krów przed wyjściem do szkoły. Nie daj Boże, żeby weszły w szkodę, choć dziecku nie było łatwo ich upilnować. To nie krowy dostawały za to lanie.
Najpierw jadły zwierzęta, po ich oporządzeniu do stołu siadali mężczyźni, dzieci, na końcu kobiety. Potem każdy szedł do swoich zajęć, jedynej chyba przestrzeni równości: wszyscy pracowali tak samo ciężko. Wyliczę tylko kobiece, nie wszystkie, a i od tego może rozboleć głowa. Wydoić krowy (kozy, owce), dać jeść kurom, kaczkom, gęsiom, świniom. Przeprać coś na szybko lub zrobić wielkie pranie, ogarnąć w izbie, „potoknąć” naczynia. Ugotować i przygotować jedzenie dla ludzi i zwierząt.
Nanieść wody, brudną wynieść. Maselnicę bardzo starannie umyć, bo nie zrobi się masło. Dzieży nie myć, bo nie wyrośnie chleb. Wiedza tajemna, obowiązkowa.
W międzyczasie wyskoczyć (jak mawiają młodsze, które mają jeszcze zdrowe nogi) w pole. Na godzinę, dwie lub kilka. Sadzenie, sianie, przerywanie, ocinanie, dziabanie, grabienie, nachylanie, przewracanie, składanie w kopki. Robienie powróseł, wiązanie snopków, stawianie mendli. Z pola pobiec na chwilę do domu, zobaczyć, czy nie cieli się krowa. Latem lepiej, ale zimą trzeba nagrzać wody i krowę napoić ciepłą. Czyli napalić od nowa pod kuchnią, jeśli cieli się nad ranem.
Moja babcia wstawała wcześnie, pamiętam jak powoli i z namaszczeniem zaplatała swój cienki warkoczyk, tak jakby wiedziała, że te pierwsze, w miarę spokojne chwile dnia są ostatnimi, potem już nie będzie kiedy usiąść i pomyśleć. Czasem śpiewała w tym czasie godzinki, kiedy indziej milczała. Być może lista zadań, którą przelatywała myślami była zbyt gęsta, żeby zmieścić tam jeszcze godzinki.
Patrzę nieraz na powywieszane w skansenach przedmioty kuchenne i rolnicze. Jak narzędzia tortur, nie zachwycają mnie. Może jedynie warsztat tkacki, choć też nielekka praca. Mojej drugiej babci osnowę zakładał mąż, sama fizycznie nie dałaby rady, bo jej warsztat był duży.
Zaszyć, połatać, zacerować. Obrać, zagnieść, pociąć. Nastawić, odstawić, odcedzić. Zebrać, wyłuskać, oczyścić. Upiec, usmażyć, zawekować. Podzielić na codzienne i świąteczne.
Krzątanina.
A kiedy coś uszyć?
Kiedy pośpiewać z koleżankami?
Kiedy wyciąć te papierowe firanki?
Posypać piaskiem wzór na klepisku.
Rozejrzeć się i zobaczyć, jaki świat jest piękny. Najbardziej jesienią, kiedy wydaje się, że za chwilę już wszystko będzie zrobione.
„G*wna z progu nie zepchnie” – mówiły sąsiadki o gospodyni, która nie była leniwa, ale po prostu nie dawała już rady.
Lubię historię o „sobotnim promyku”, którą przekazały mi starsze kobiety. Mówi ona, że w każdą sobotę, nawet podczas najsroższej zimy czy nieustających deszczy musi nawet na kilka chwil wyjść słońce, żeby Matka Boska mogła wysuszyć pranie, którego nie miała czasu zrobić na tygodniu. Kobieca teologia.
Historie biblijne są integralną częścią wiejskiej tradycji. Postacie, wydarzenia, słowa żyją w niej własnym życiem. Nie tracąc religijnego charakteru stają się odczytywaną wprost analogią do trudu i monotonii ludzkiego życia, mimo że teologowie i kaznodzieje każą sięgać głębiej.
„Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba mało albo tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona” (Łk 10,41-42) – mówi Jezus do siostry Łazarza, która cały czas się krząta, biega miedzy kuchnią a pokojem, przejęta wizytą niezwykłego gościa i zła na siostrę, że ta jej nie pomaga.
„A potem usiadł i zjadł porządny obiad” – dodałaby z przekąsem znajoma seniorka, która bardzo lubi urealniać bohaterów różnych opowieści, w tym biblijnych. Chodzi za mną ta święta historia od wielu lat i nie daje spokoju.
W zasięgu głosu
O zjawiskach, emocjach, zwyczajach, tematach niedotykalnych i sprawach niewidzialnych, tworzących nasze życie. Zbiorczo nazywane tradycją, która powstaje z więzi między ludźmi. Blisko, w zasięgu głosu.
Ewa Grochowska