Sebastian Pikula, muzyk wszechstronny, członek zespołów: Słoma i Przedwietrze, Orkiestra na Zdrowie z Jackiem Kleyffem, Miąższ, Budyń/Pikula (a także wielu innych mniejszych i większych muzycznych projektów), opowiada o swojej muzycznej drodze, która zatoczyła koło, powracając do rodzinnej miejscowości, Lubartowa, a także odpowiada na pytania, jak jedna osoba może poruszyć kulturalnie małe miasteczko i dlaczego warto grać u siebie.
Inez Girek: Skąd się wziął Sebastian Pikula – muzykant?
Sebastian Pikula: Moja rodzina była muzykująca, babcia śpiewała w chórze w klasztorze Kapucynów, tata grał na weselach. Stwierdził, że się nauczy w wojsku grać na gitarze i tak będzie zarabiać pieniądze. Potem w latach 80-tych, 70-tych w taki sposób naprawdę utrzymywał rodzinę. Wyjeżdżał w sobotę i wracał w poniedziałek albo w niedzielę. Miał różne kapele. Jak on gdzieś grał, to kapela była na tyle rozpoznawalna, że nazywali ich „Pikusie”. Widziałem też zdjęcia, że grał na dżazie plus akordeon i saksofon w wiejskiej chałupie, małe wesele u pani czy u pana młodego.
Czyli to było tradycyjne podwójne wesele z tych okolic z przejściem pary młodej z jednego domu do drugiego?
Być może tak. Dwie kapele spotykały się pod kościołem i opowiadano mi o jajach, że coś tam namazali, jakąś krowę zabrali, takie psikusy sobie robili. Ojciec musiał sobie opracować na gitarę oberki, bo starsi ludzie o to pytali.
Jesteś samoukiem czy zaliczyłeś edukację muzyczną?
Byłem dzieckiem wycofanym, nie bawiłem się w ogóle z kolegami, nie grałem w piłkę. A mój tata w latach 90-tych zaczął jeździć do Niemiec, kupował używane instrumenty i został takim przemytnikiem. W pewnym momencie mieliśmy pełen dom instrumentów. Co dwa, trzy miesiące miałem dostawę sprzętu: keyboardy, syntezatory analogowe, gitary, wzmacniacze. Mój pierwszy instrument… Tata przywiózł ze wschodu taki akordeon, który się nazywał Małysz. Coś tam grałem w kącie, a jak była wigilia, to nikt się nie spodziewał, a ja wyszedłem i zagrałem trzy kolędy. Miałem z sześć lat. Potem grałem u babci na rozklekotanym pianinie, później weszły syntezatory i keyboardy. Jak byłem nastolatkiem, zahaczyłem o trzy lata szkoły muzycznej na gitarze, ale nuty mnie nie pociągały. Za skrzypce wziąłem się dopiero w 2016 roku na taborze w Sędku. Rok wcześniej grałem z Piotrkiem Gwaderą w różnych zespołach, że tak powiem, rozrywkowych. Nocowałem u Piotrka, jak przyjeżdżałem na próby i koncerty do Łodzi. Piotrek jest wyśmienitym kucharzem. I jak siedziałem z nim w kuchni, to miał w takim kredensiku włożoną kartkę obiadową z Sędka. Mówił, że tam są dobre obiady. Kilka miesięcy wcześniej kupiłem stare skrzypce. Te dwie rzeczy się nałożyły i pojechałem.
Czy dorastając miałeś świadomość kultury tradycyjnej?
To przyszło dopiero później. Ale gdzieś tam się to pojawiało jako kolejny gatunek muzyczny. Te melodie, które gramy teraz z Lubartowskimi Melodiami, pamiętam z koncertów kapel w lubartowskim parku, miałem dziesięć lat i zajeżdżałem tam na rowerze.
Szybko sięgnąłeś do repertuaru lubartowskiego?
Nie, minęły ze trzy lata. Jak wróciłem z Sędka, nie znałem ludzi, nie mieszkałem jeszcze w Warszawie, nie wiedziałem, jak to działa. Robiłem rzeczy, z których musiałem się utrzymać, takie minimum, I założyłem sobie, że będę codziennie grał na skrzypcach. I tak było. Przez niemal dwa lata siedziałem w domu i grałem. Wiedziałem, że to nie musi być muzyka kielecka. Założyłem sobie, że będę się uczył czterech melodii z jakiegoś regionu, a jak się ich nauczę, biorę się za następne cztery.
Poczułeś, że muzyka lubelska bardziej do ciebie przemawia? A może poczułeś obowiązek lokalnego patrioty?
Bardziej to drugie. Ale to też jest fajne. Że można coś pokochać, wziąć i grać to po prostu. Że czuję się stamtąd. Mieszkam teraz w Warszawie, ale chyba tam wrócę. Ten projekt, Lubartowskie Melodie, to jedna z fajniejszych rzeczy, jakie można robić, żeby grać swoje i wracać do tego bardzo systematycznie.
Pracowałeś wcześniej z dziećmi, zajmowałeś się edukacją muzyczną?
Uczyłem gry na gitarze, pracowałem w domu kultury, z dzieciakami zrobiliśmy taki projekt „Piosenki pisane od tyłu”. Pisaliśmy swoje piosenki, teksty, melodie, była grupa pisząca, grupa śpiewająca i grupa grająca.
Jak wygląda kultura w Lubartowie?
To jest takie małe miasteczko prowincjonalne, ale ludzie są muzykalni. Jest zespół pieśni i tańca „Lubartowiacy”. Gramy nawet te same melodie, ale on już poszedł w kierunku biesiady. Ich alcistka też była na początku w Lubartowskich Melodiach, a pan, który gra tam na skrzypcach i na akordeonie, gra też w kapeli z Kamionki. W wakacje nie mieliśmy zajęć cotygodniowych, tylko dwa razy w miesiącu urządzaliśmy podwórkowe zajęcia: pół godziny grania, a potem wspólne spędzanie czasu. A w Kamionce urządziłem taką bitwę kapel. I ta kapela „To i Owo”, gdzie gra skrzypek ze współczesnych Lubartowiaków i akordeonista z dawnych Lubartowiaków, siadła sobie na schodach przed domem kultury, a my naprzeciwko, oni grali trzy kawałki i my trzy kawałki.
Jak rekrutowałeś uczestników projektu? Miałeś już przygotowany grunt?
Mój tata był dość znaną postacią muzyczną. Starsi, jak na mnie patrzą, to mówią, że jestem podobny, więc łatwiej było mi to pociągnąć. Pierwszym krokiem projektu były muzyczne audycje w szkołach podstawowych. Zobaczyło je ze dwa i pół tysiąca dzieciaków. Z tego rzutu chodzi do mnie czwórka, ale widać, że wzrosła świadomość tej muzyki. Nie zachęcałem nikogo na siłę i nie mówiłem, że to tylko muzyka tradycyjna, ale także po prostu nauka gry na instrumencie.
Jakich uczniów zgromadziłeś?
Jest ośmioosobowa grupa początkująca, czyli ludzie, którzy nie grali wcześniej. Niektórzy chcieli po grać po prostu, a niektórym zależy na tej muzyce. To kilka par skrzypiec, bandżola i bęben.
Grupa grająca to Marcin i Igor, syn na flecie, ojciec na mandolinie oraz Mateusz na akordeonie. Lubię mandolinę, bo Lubartów ma fajne korzenie, Kolberg lubartowski, czyli Józef Rafalski, grał na skrzypcach i mandolinie. W mieście działały ze trzy orkiestry mandolinowe. To dobry sposób, by zachęcić do grania gitarzystów. Grupa trzecia – kapela rodzinna – to małżeństwo i szóstka dzieci w różnym wieku, niektóre tylko biegają, ale już się osłuchują z tymi melodiami. Z nimi śpiewamy, bębnimy, ale biorą się za instrumenty.
Czwarta grupa śpiewa pieśni nabożne i obrzędowe, spotykaliśmy się w piwnicy klasztoru kapucynów. Śpiewaliśmy pieśni w Wielki Piątek, maryjne, w Zaduszki. Za tydzień dołączą do naszego kolędowania. Z pięć lat temu zamówiłem sobie lirę korbową, chociaż nie siedziałem w muzyce tradycyjnej i nauczyłam się grać. Czekała na to. Więc do śpiewu przygrywam na lirze. Taki splot wydarzeń.
Grupy są bardzo zróżnicowane wiekowo, ale nie stanowi to żadnego problemu. Dziewczyny po trzydziestce z dzieciakami mogą wyrwać się z domu na dwie godziny i nauczyć się czegoś nowego i ważnego. W grupie śpiewaczej jest dyrektorka domu kultury. Tu wszyscy się znają.
Jak zdobywałeś repertuar?
To właściwie tylko archiwa. I to, co pamiętałem z domu, czyli kolędy, zaśpiewy. Szukałem tylko w promieniu 10 kilometrów od Lubartowa, nie wychodząc poza powiat. W muzeum w Lubartowie znalazłem stuletnie zapisy od Rafalskiego z tekstami. Jest ich sporo, ze 40. W archiwum Radia Lublin było około 30 melodii. Mam nagrania lokalnych kapel z Kazimierza z lat 90-tych, to całkiem niedawno. Korzystamy też z Kolberga, a Ewa Grochowska podrzuciła obrzędowe melodie od grupy śpiewaczej z Ostrówka. Potrzeba minimum czterech lat, żeby to ogarnąć! Uczymy się naturalnie, bez nut, na początku zajęć ćwiczymy tylko gamy. Słuchamy też nagrań.
Jest tu jeden podróżniak, nazywa się lubartowski, bardzo podobny do roztoczańskiego, od kapeli Szyszkowiacy. To skład, który działał pod Lubartowem przy Państwowym Ośrodku Maszynowym. Mieli po 20 lat i zafascynowali się muzyką wiejską. Mam z nimi wywiady, że ta muzyka się im podoba, jest taka dziarska, a oni mają magnetofony, chodzą po wsi i nagrywają: podróżniaki, oberki, owczarki.
Ujawniliście się przed światem?
Zorganizowaliśmy dwa spotkania: pierwsze to potańcówka poprzedzona warsztatami tańca z Grzegorzem Ajdackim, a drugie to zakończenie projektu połączone ze wspólnym kolędowaniem w przestrzeni miasta. Ludzie o nas wiedzą, mamy wsparcie w domu kultury i lokalnych mediach.
Czujesz, że powstała mała społeczność?
Dokładnie. Latem nie było zajęć co tydzień, tylko dwa razy w miesiącu spotkania podwórkowe. W projekcie uczestniczą dzieciaki i ich rodzice, niektórzy z nich śpiewają, a niektórzy tylko odbierali dzieciaki. Ale zaczęli gadać i teraz się spotykają. Dla mnie pieniądze pieniędzmi, projekt projektem, ale fajnie, że te melodie zaczynają żyć. Że ktoś je sobie zaśpiewa w domu przy stole. W Lubartowie panuje lokalny klimat, więc łatwiej zadzierzgnąć te wszystkie relacje. Najfajniej grać swoje, chociaż czasem te kawałki są jakie są, ale ważne, żeby to po prostu żyło. W tych grupach są moi przyjaciele. Grywam też w różnych składach muzykę roztoczańską, ale wolę lubartowskie melodie, właśnie ze względu na tę społeczność, spotkania, wakacyjne ogniska.
Jakie są projektowe plany na przyszłość?
Ogłosimy nowy nabór do naszych czterech grupy i będziemy co tydzień zgłębiać zdobyty repertuar. Fajnie byłoby też dotrzeć do śpiewaczek z podlubartowskich wsi, spróbujemy trochę bardziej wciągnąć lokalnych artystów. Dwa razy w roku będziemy grać i przyuczać do tańca: w maju i w grudniu. Dopisaliśmy do projektu podłogę na rynku. Będziemy śpiewać pieśni wielkopostne, majowe, zaduszne i kolędy. No i kolędować!
Artykuł powstał w ramach projektu „Współczesne konteksty i praktyki w obszarze muzyki tradycyjnej” realizowanego przez Forum Muzyki Tradycyjnej
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury