Ciemno. Tylko śnieg skrzypi pod stopami i skrzy się, jeśli tylko złapie odrobinę księżycowego światła. A czasem nawet i po ciemku. Nie tyle go wtedy widać, co czuć te drobinki blasku, unoszące się nad ziemią.
Myśląc o świetle z dzisiejszej perspektywy zdaję sobie sprawę, że prawie zawsze jest pod ręką jakieś jego źródło, nawet jeśli wyłączą prąd na wiele godzin (oczywiście w tzw. normalnych warunkach, czyli nie podczas wojny czy klęski żywiołowej).
Sporo czasu mija, zanim wyczerpią się wszystkie baterie, generatory, palniki, latarki, świece, zapałki, zapalniczki, telefony, komputery i tablety i wszystko, co większość z nas ma w kieszeni, plecaku, w domu, garażu, piwnicy.
W dawnym jesienno-zimowym krajobrazie wieś było widać z daleka w postaci kilku małych ogników i dymu z kominów, które bardziej niż światło wskazywały, że linia horyzontu przełamana jest znakiem ludzkiej obecności. Wiosną i latem był to jeszcze inny krajobraz. W zależności od fazy księżyca widać było więcej, miej lub całkiem nic.
„Nosiłam na targ jajka, mleko w kankach, masło, twaróg – sporo tego było. Żeby dotrzeć na miejsce na czas, wychodziłam z domu koło pierwszej-drugiej nad ranem, czasem tuż po północy. Zdarzało się, że ktoś jadący końmi zabrał na wóz, ale najczęściej nie” – opowiada Maria.
I ani słowa o ciemności, która w pochmurne noce wprost oblepiała idących. Znali drogę doskonale, byli przyzwyczajeni do poruszania się po ciemku. We wspomnieniach starych ludzi w ogóle rzadko się ona pojawia, mówić o niej to tak, jakby rozwodzić się nad czymś oczywistym. Była stałym elementem krajobrazu i codziennego życia.
Ostatnie prace w polu zwyczajowo trzeba skończyć do świętego Marcina. Noc zapada szybko, dzień wstaje późno. W polu zapanowała przejmująca cisza. Przenosimy się do najbliższej przestrzeni, do domu i obejścia, gdzie jest mnóstwo do zrobienia, bo z wieloma pracami trzeba zdążyć przed rozpoczęciem Adwentu. A tylko kilkanaście dni od Św. Marcina.
Potem znowu czekanie. Codziennie wcześnie rano ledwo oświetlone grupki ludzi idą do kościoła na roraty. Obraz literacki mówi o postaciach, wyłaniających się z ciemności, rozświetlanej lampionami, w rzeczywistości były to niewielkie plamy światła, które z lotu ptaka wyglądałyby jak pojedyncze świetliki, zlatujące się z różnych stron do jednego miejsca.
Święta Łucja przedstawiana jest jako piękna kobieta, trzymająca na tacy swoje własne oczy. W drugiej ręce ma palmę, symbolizującą męczeńską śmierć. Jej żywot spisany w różnych wersjach, opowiada o tym szczegółowo. Legenda mówi, że sama pozbawiła się oczu, ponieważ ich blask i piękno ściągały na nią uwielbienie i zaloty, których sobie nie życzyła.
13 grudnia – dzień jej liturgicznego wspomnienia jest ważnym punktem w kalendarzu i w ludowych wierzeniach. Łucja przynosi światło, dokonuje przełamania ciemności, która odtąd z dnia na dzień słabnie, niknie, ustępuje światłu.
Historia ta mówi o czymś jeszcze: o świetle wewnętrznym, niezależnym od tego na zewnątrz. Niedopatrzone – gaśnie szybko, trzeba dbać o niego bardziej, niż o najsłabszy płomyk, rozświetlający zimową izbę.
Od tego dnia, przez kolejnych jedenaście można wróżyć, jaka będzie pogoda w każdym miesiącu nowego roku.
Zatem dzisiaj luty. Będzie biały, mroźny, świetlisty.
W zasięgu głosu
O zjawiskach, emocjach, zwyczajach, tematach niedotykalnych i sprawach niewidzialnych, tworzących nasze życie. Zbiorczo nazywane tradycją, która powstaje z więzi między ludźmi. Blisko, w zasięgu głosu.
Ewa Grochowska