Przejdź do głównej zawartości strony

Z pewnością w kufrach, na strychach i w rodzinnych zbiorach wciąż kryją się cenne fotografie i nagrania, ale ich liczba jest skończona. Stare materiały często niszczeją albo są utylizowane; nie wszyscy mają potrzebę pielęgnowania historii rodzinnych. Za to dziś każdy miłośnik muzyki tradycyjnej przechowuje w swoim telefonie czy innym rejestratorze dokumentacje z rozmaitych spotkań. Ich ilość z dnia na dzień przyrasta, ale trzeba drugiego życia, by je opisać, opracować i wymyślić, jak je opublikować, w dodatku zgodnie z etyką i prawem. Nie mniej pojawienie się nowych materiałów w publicznym obiegu może znacząco wpłynąć na postrzeganie muzyki danego regionu, poszerzyć obecny stan wiedzy, a także na nowo rozpalić zainteresowanie tradycją i uczynić z poszukiwań muzycznych przygodę. 

O tym, jak doszło do powstania strony jozefkedzierski.pl opowiada Witek Wojciechowski, skrzypek i basista, który wspólnie z Antkiem Hasso-Agopsowiczem i Martą Gotfryd tworzą Kapelę Agopsowicza i eksplorują muzykę kajocką (wsie na północ od Przysuchy). Rozmowę przeprowadziła Katarzyna Rosik.


Katarzyna Rosik: Strona jozefkedzierski.pl to archiwum czy pomnik?

Witold Wojciechowski: Hm. I to, i to. W przypadku skrajnie niedowartościowanej kultury wiejskiej, samo stworzenie osobnej strony internetowej wiejskiemu muzykantowi pretenduje do miana pomnika. To jest pewna nowa jakość. Przecież mamy strony wielkich postaci, np. Marii Janion. Jednak de facto ta strona jest przede wszystkim archiwum, w którym zostały zamieszczone najciekawsze nagrania i zdjęcia rodzinne Kędzierskich oraz wspomnienia córki Józefa Kędzierskiego, Zofii Kmieciak. Pani Zosia streszcza zarówno szekspirowską historię miłości Józefa i jego żony, jak i scenki z życia codziennego, a zarazem niecodziennego, bo z domu muzykanta – nie każdy ma takie wspomnienia, że tatuś wraca rano z wesela i gra pod oknem ostatnim weselnikom, którzy poszli za nim tańcem przez całą wieś.

Na stronie jest też film Andrzeja Bieńkowskiego, biogram Kędzierskiego i dwa teksty – mój i Adama Struga. Notabene jej powstanie nie było naszą ideą, bo rzecz zadziała się przy kuchennym stole w mieszkaniu właśnie Adama Struga, który powiedział, że każda gwiazda muzyki tradycyjnej południowo-europejskie czy bliskowschodniej ma swoją stronę internetową – czemu Kędzierskiemu czegoś takiego nie zrobić. A myśmy łyknęli to jak młode pelikany.

Nigdy nie poznaliście osobiście Józefa Kędzierskiego, ale stał się waszym mistrzem. Jak do tego doszło?

To wynika przede wszystkim z magnetyzmu jego muzyki. My z Antkiem, mając już jakieś osłuchanie w muzyce radomskiej, czuliśmy intuicyjnie, że w tej muzyce jest coś innego, a potem analitycznie doszliśmy do tego, że to, jak ten człowiek gra, wykracza poza kanon muzyki tradycyjnej, przynajmniej taki, jakim my go znamy.

A druga kwestia to magnetyzm profesora Andrzeja Bieńkowskiego, który niesamowicie opowiada. Gdy mówił o Kędzierskim biło od niego przekonanie, jakby obcował z jakimś wielkim fenomenem kulturowym, z wielkim artystą.

Dla nas początkowo to był zachwyt nad utrwalonym obrazkiem – zapisem na taśmie filmowej, bez kontekstu. Później, gdy poznawaliśmy rodzinę i życie Kędzierskiego, to gdzieś po drodzę stworzyliśmy z Józefem pewną więź emocjonalną, mimo tego, żeśmy się nigdy nie poznali, bo Kędzierski zmarł mniej więcej 10 lat przed naszymi urodzinami.

Małżeństwo Kędzierskich z córką Krystyną Martin przed domem rodzinnym. Rdzuchów, 1943 r. Fot. z archiwum rodzinnego, źródło: jozefkedzierski.pl

A mógłbyś więcej opowiedzieć o fenomenie muzyki józefowej?

Pierwsza rzecz, że jest Kędzierski jako artysta. Gdy słucha się jego muzyki, to czuć żar emocji. Takim najbardziej niezwykłym popisem improwizacji jest ulubiony oberek jego zmarłej żony. Jak on go gra, to w nim się wszystko pali, wali, wszystko się w nim miesza. W kanonie wiejskim to nie było powszechne i dopuszczalne, żeby tak bardzo uwewnętrzniać wykonywaną muzykę. Bieńkowski opowiadał, jak pokazywał we wsi film, który nagrał w domu Kędzierskiego. Kędzierski na tym filmie kładzie się na plecach w trakcie gry. Wtedy starsze kobiety ze wsi się obruszyły, że to nie wypada.

A druga rzecz, to że z tym jego emocjonalnym wykonawstwem wiążą się kwestie techniczne – charakter jego muzyki wynika z dynamiki. My jesteśmy przyzwyczajeni w muzyce tradycyjnej do grania jakby na jednym poziomie głośności dźwięku. A u Kędzierskiego, jak to ujęła Marta Gotfryd, jego muzyka ciągle faluje. On potrafi wyprowadzić z dwuczęściowych oberków pięcio-, siedmiominutowe improwizacje. To jest niesamowita świadomość muzyczna, umiejętność patrzenia szerzej w muzyce.

Myślisz, że też był wyjątkowy w swoich czasach?

Myślę, że tak. Zapytałem kiedyś Stanisława Piejaka z Sadów, tancerza, który mieszkał parę domów dalej od Kędzierskiego, czy pamięta tego skrzypka, tego Józia muzykanta? A on wtedy się zamyślił i powiedział, że dziadek to grali obery miłosne. Między Stanisławem a Kędzierskim są dwa pokolenia, ogromna zmiana w muzyce wiejskiej, zanik improwizacji, wejście harmonii, inny repertuar. Kędzierski na nagraniach gra to, co chce grać, to jest repertuar bardzo archaiczny i odmienny od tego, co na Radomszczyźnie grali na przykład Gacowie. A mimo to ten starszy o 40 lat facet wspomina z rozrzewnieniem, że to były obery miłosne. Myślę, że coś jest na rzeczy.

Józef od lat już nie grał, gdy pojawił się u niego Bieńkowski. Nie przeszedł kolejnych transformacji muzycznych, które występowały na wsi.

Jan Kędzierski, harmonista, jego brat stryjeczny, mówił, że on nieszczególnie nadawał się do „wolnych”, czyli fokstrotów, walców, rumb i tego typu tańców. Świetnie się z nim grało obery, ale pod koniec lat 50. Józef ciężko zachorował na gruźlicę i to przerwało jego karierę weselną. Być może jest to spekulacja i wcale by długo na tych weselach nie pograł, bo repertuar się zmieniał. Ale ze wspomnień dzieci wynika, że gruźlica była jednak kluczowa, bo po chorobie już nigdy nie odzyskał pełnego zdrowia i żona się o niego bała, nie chciała go puszczać na grania.

Gdy słucha się wypowiedzi Kędzierskiego, to czuć, że on tej muzyki późniejszej szczególnie nie cenił. Że to nie było mu bliskie. On się jednak wychował w świecie, w którym polki były rzadkością, a większość repertuaru to były oberki.

Więc zanim profesor Bieńkowski do niego przyjechał, przez ostatnie dwadzieścia lat nie grał prawie w ogóle. Po śmierci żony w zasadzie grę zarzucił. Jego dzieci opowiadają, że jak go namawiały, żeby zagrał na jakiś uroczystościach rodzinnych, to z rzadka się zgadzał. Ale właśnie tym sytuacjom zawdzięczamy nagrania, których możemy słuchać na stronie jozefkedzierski.pl. To były szczególne momenty dla rodziny, kiedy „tatuniu” wyciągał skrzypce i grał.

Spotkanie rodzinne. Od lewej: Adam Martin, Józef Kędzierski, Stefania Kędzierska, Krystyna Martin ze swoją córką Małgorzatą Martin i Beatą Obidowską, Janina Woźniak, Henryk Kędzierski, Zofia Kmieciak. Sady, ok. 1970 r. Fot. z archiwum rodzinnego, źródło: jozefkedzierski.pl

To jak zaczął się proces, który doprowadził do powstania strony? 

Któregoś razu napisała na Facebooku do Antka jakaś pani, że „wspaniale gra oberki tatunia”. Okazało się, że rzeczona pani to córka Józefa Kędzierskiego. I to jest sama w sobie rzecz dość niezwykła. Dla nas Józef Kędzierski to postać sprzed milionów lat, przynależał do pradawnej wsi, ale to nie był dla nas człowiek z krwi i kości. No i nagle się okazuje, że żyje jego córka, pisze do Antka przez messengera i jeszcze wysłała mu kawałek nagrania! Zdawało się, że nie ma żadnej szansy na jakiekolwiek materiały poza tymi w archiwum Muzyki Odnalezionej, a tu nagle okazuje się, że rodzina ma swoje zbiory. Zrobiliśmy w nich kwerendę i okazało się, że jest całkiem sporo nagrań gry skrzypcowej i śpiewu. Oczywiście niekiedy obarczone naturalnymi wadami rejestracji w sytuacjach towarzyskich, czasami ktoś przepięknie śpiewa, ale bliżej mikrofonu siedzą inne osoby i przede wszystkim słychać rodzinną rozmowę. Podjęliśmy w pewnym momencie decyzję, że niestety pewne rzeczy musimy wyciąć.

Fot. Hanna Linkowska

Czyli zderzyliście się z problemem wielu archiwów – to, co jest nagrane na taśmach, nie zawsze nadaje do publikacji od strony technicznej, prawnej, ale przede wszystkim etycznej. 

Tak, rzeczywiście, to jest pewna trudność. Ja jeśli chodzi o aspekty techniczne, to jestem radykałem – najchętniej bym wszystko upubliczniał, bo widzę po samym sobie, ile mi dał dostęp do nagrań z poboczy imprez. Dla mojej nauki były kluczowe, bo wtedy dzieje się muzyka tradycyjna. Jednak jeśli się już robi pomnik, a chyba o to nam chodziło, to trzeba dbać o stronę jakościową tych nagrań.

Natomiast kwestie etyczne to rzeczywiście trudny temat, bo gdzie postawić granice? Czasami nam, jako archiwistom, coś może się wydawać kompletnie bez znaczenia, a dla tych ludzi może być niezmiernie ważne, i tu jednak prymat mają ludzie.

Czy macie pomysł na rozwój strony?

Tak, chcemy, żeby strona była platformą do publikowania bieżących materiałów z terenu, zrealizowanych przez nas na Radomszczyźnie. Nie wszystko zawsze da się nagrać kamerą, nie wszystko warto upubliczniać w formie sauté, natomiast uważam, że wszystko warto upubliczniać z komentarzem.

Teraz pracuję nad tekstem poświęconym córce Stefana Kędzierskiego, który basował Józefowi – Teresie Wróbel. Całe życie spędziła poza Rdzuchowem, bo się stamtąd wyprowadziła jako panienka, więc nikt na nią nie trafił. Fenomenalnie śpiewa dawny repertuar po ojcu. Słychać w jej śpiewie rodzinny idiom – warianty i przesunięcia rytmiczne Kędzierskiego. Na przykład takie krótkie relacje z naszych wizyt u niej mogłyby się znaleźć na stronie.

Ja Kędzierskich traktuję jak pars pro toto całej kultury zachodniej Radomszczyzny, bo od nich to się wszystko zaczęło i gdzie się nie poskrobie, u kogo by się nie było, to gdzieś ci Kędzierscy, gdzieś ten Rdzuchów wychodzi. I tak samo w tym roku Rdzuchówka nie dzieje się tylko w Rdzuchowie, tak też ta strona byłaby platformą, żeby opowiadać o tym, co robimy w terenie. Tam jest ciągle co robić, mimo że czas nieubłaganie płynie.

Fot. Hanna Linkowska

Czym jest Rdzuchówka?

Rdzuchówka to impreza, która, mamy nadzieję, odbywać się będzie cyklicznie. Pierwsza edycja odbyła się w zeszłym roku i był to taki mikro-tabor, dwa i pół dnia trwający. Wydarzenie poświęcone jest tradycyjnej muzyce zachodniej Radomszczyzny, podczas którego skupiamy się szczególnie na kontakcie z wiejskimi mistrzami.

W tym roku organizujemy Rdzuchówkę jako latające laboratorium badawcze, czyli poruszamy się między wsiami kajockiego zagłębia oberkowego, od Wiru, aż do Woli Gałeckiej, odwiedzając mistrzów w ich domach. Działamy w zamkniętym gronie, bo wchodzimy do prywatnych przestrzenii domowych. Mamy nadzieję, że w przyszłym roku uda się wrócić do wersji festiwalowej, bo popularyzacyjnie jest dużo skuteczniejsza. Zależy to jednak od dotacji państwowych instytucji kultury.

Tworzymy Rdzuchówkę ze Stowarzyszeniem Dom Tańca. Sama idea jest przedłużeniem tego, co Dom Tańca rozpoczął na polskim gruncie 22 lata temu, czyli taborów. Oczywiście zmieniają się realia, wieś się zmienia. Zorganizowanie pełnych tygodniowych taborów z wiejskimi mistrzami nie jest proste. Bo nawet jeśli ci mistrzowie są w regionie, to pięć dni dwugodzinnych warsztatów i udział w wieczornych potańcówkach jest dla osób starszych często nie do udźwignięcia. Musimy o nich dbać.

Ale też trzeba też dokładnie wiedzieć, jak moderować warsztaty z ich udziałem, żeby były udane. Na przykład starsze śpiewaczki nie zawsze są w stanie zaśpiewać na wysokości normalnego stroju skrzypcowego, czasami trzeba to sobie obniżyć o ton, ale wtedy zaśpiewają bardzo pięknie.

Stefan Gaca. Fot. Hanna Linkowska

A jak mistrzowie reagują na same skrzypce i na basy, bez harmonii?

Bardzo różnie. W Radomskiem sytuacja jest o tyle prosta, że mamy tam jednak teren dobrze przygotowany. W tym roku będzie 31 lat, jak przyjeżdżają tam ekipy z miasta. I po pierwsze, ludzie wcale się nie dziwią, że ktoś chce się uczyć, a po drugie wiedzą, że ci młodzi grają tak, a nie inaczej. Basów nie pamiętają, ale wszystkim się zdarzało tańczyć do samych skrzypków, bo dawniej na potańcówki dla młodzieży nie zapraszało się harmonistów, byli po prostu drodzy. Jasiu Górnik, czyli Jan Gaca, jest takim właśnie silnym wspomnieniem u naszych mistrzów, że u niego w mieszkaniu tańczono do skrzypiec. Więc oni te skrzypce odbierają dobrze, ale prawdą jest, że my jeździmy do ludzi, którzy są koneserami tej muzyki.

Natomiast jak się na przykład pojedzie na festiwal do Przysuchy, gdzie często się muzykuje w parku przy amfiteatrze, i będzie się grało na samych skrzypcach bez harmonii, to entuzjastów tego grania może się wiele nie znaleźć.

Moim ukrytym celem dla przeprowadzenia naszej rozmowy jest to, by tego typu stron internetowych powstawało więcej. To świetny model na gromadzenie i upublicznianie treści oraz na opowiedzenie o konkretnych postaciach i owocach ich działalności. 

Pierwszy, kto mi przychodzi do głowy, to Jan Gaca. Ostatnio sobie uświadomiłem, że nie ma wydawnictwa płytowego poświęconego tylko jemu. W świetle tego, ile osób uczyło się u niego grać, jak dużo nasze środowisko mu zawdzięcza, to to jest granda. I akurat w przypadku Jana, myślę, że by to miało wielki sens, bo wielu ludzi go dokumentowało. Warto taką stronę zrobić, nie w ramach budowania legendy, bo Janowi to akurat już tego bardziej nie trzeba, ale w ramach chronienia zasobu archiwalnego w jednym miejscu, żeby to się nie rozpierzchło, bo lata lecą, dyski obumierają i wszystko się traci.


Witold Wojciechowski – Badacz i praktyk tradycji muzycznych zachodniej radomszczyzny, skrzypek i bębnista. Student polonistyki i socjologii, swoje zainteresowania etnograficzne łączy z fascynacją literaturą. Członek kapeli Agopsowicza, Stowarzyszenia Dom Tańca i zarządu fundacji Muzyka Odnaleziona.

W ramach naszej witryny stosujemy pliki cookies w celu świadczenia Państwu usług na najwyższym poziomie, w tym w sposób dostosowany do indywidualnych potrzeb.
Korzystanie z witryny bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zamieszczane w Państwa urządzeniu końcowym.

Zamknij