Ludmyła Wostrikowa jest etnomuzykolożką, wokalistką o unikalnym, aksamitnym głosie i doświadczoną nauczycielką śpiewu. Uczestniczyła w wielu wyprawach etnomuzykologicznych na Polesie.
Urodziła się w 1970 r. we wsi Rokitne na Polesiu w Ukrainie, w rodzinie Kowalczuków, w której od zawsze dużo śpiewano. Z domu rodzinnego wyniosła wiedzę na temat tradycji swojego regionu. Zaczęła dokumentować miejscowy folklor najpierw w okolicy Rokitnego, a później na całym Polesiu. W 1997 r. ukończyła studia wyższe na wydziale muzyki ludowej Państwowego Uniwersytetu Humanistycznego w Równem. Od 1999 r. kieruje znanym w Polsce zespołem Horyna.
Z Ludmyłą Wostrikową rozmawia Julita Charytoniuk
Julita Charytoniuk: Jak to było u ciebie z muzyką wiejską, zanim poszłaś na studia i zaczęłaś prowadzić Horynę? Wiem, że pochodzisz z muzykalnej i rozśpiewanej rodziny. Znałam twoją mamę, znam cioteczne rodzeństwo. Twój brat cioteczny – Jurij Kowalczuk, śpiewa, siostra prowadzi lokalny zespół. Opowiedz, proszę, jak wyglądało Twoje dzieciństwo, czy już wtedy interesowała cię muzyka, śpiew, taniec?
Ludmyła Wostrikowa: Urodziłam się jako czwarte dziecko w rodzinie. Rodzice byli po trzydziestce. Wiejscy ludzie w takim wieku są zmęczeni, nie mają już siły na zabawę. Młodsi zbierali się jeszcze na wieczorki, gdzie mogli sobie potańczyć. Moja mama – Maryna Kowalczuk Pawliwna (ur. 1937 r.), jak miała lepszy nastrój, to jeszcze i czasem potańczyła. Miała talent do tańca i do śpiewania. Tata – Demian Kowalczuk Josipowicz (ur. 1930 r.), też lubił i umiał śpiewać. Miał piękną barwę głosu. On nigdy nie pytał ludzi, co zaśpiewać, po prostu zaczynał, a ludzie śpiewali za nim. W rodzinie krążyły opowieści o tym, że jak był mały, to dorośli brali go na ręce, żeby wywodził górę [red. śpiewał górny głos]. Był tym nasiąknięty od najmłodszych lat, miał rewelacyjny słuch i bardzo szybko zapamiętywał melodie.
Natomiast mama potrafiła pięknie śpiewać górnym głosem, improwizować, wplatać różne warianty. Z ojcem śpiewali na spotkaniach rodzinnych, weselach, ich głosy dobrze razem brzmiały. Można powiedzieć, że muzyka ich zjednała, bo ojciec usłyszał, jak mama śpiewa, zobaczył, jak tańczy, a ona zobaczyła, jak tata śpiewa i gra na harmonii, i zaraz zaczęli się spotykać. Jak umarł w 2005 roku, sąsiedzi mówili: „Odszedł nasz nieodżałowany śpiewak!”.
Pamiętam, jak przychodziły do nas ciotki, sąsiedzi. Wtedy zaczynały się śpiewy. Mnie w dzieciństwie do tego nie ciągnęło. Oni sobie śpiewali, a my, jako dzieci, chcąc nie chcąc, słuchaliśmy. Czytaliśmy książki, odrabialiśmy lekcje, zajmowaliśmy się swoimi sprawami. Nawet jak słuchaliśmy współczesnej muzyki, to te wiejskie śpiewy i tak gdzieś się przewijały, wpadały w podświadomość, jakby się zapisywały w pamięci. Ja dosyć późno zaczęłam sobie uświadamiać, co to takiego jest, jaką ma wartość – kiedy zostałam studentką uniwersytetu w Równem.
Twój wybór studiów był świadomy, przemyślany?
Nie mogę powiedzieć, że był mocno przemyślany. U mnie, dziękować Bogu, ujawniły się muzyczne zdolności, jakie mieli moi rodzice, i to już we wczesnym dzieciństwie. Śpiewałam, pasąc krowy, najczęściej to, co usłyszałam w radiu, telewizji i co mi wpadło w ucho. Lubiłam uczyć się piosenek w przedszkolu, potem w szkole. To lubiłam śpiewać, bo to były wesołe rzeczy. A to, co śpiewali dorośli, wydawało mi się smutne, poważne, czasem wręcz żałobne. Może poza kołysankami, które znałam od mamy i które śpiewałam dzieciom mojego rodzeństwa.
Wracając do twojego pytania o wyborze studiów i dlaczego był on nie do końca świadomy. Otóż usłyszałam koncert Horyny i zdziwiłam się, że to młodzi ludzie śpiewają. To był akademicki folklorystyczny chór, który prezentował też małe formy – duety, trio, kwartety, które śpiewały tradycyjne rzeczy, autentyczne. Chór sobie śpiewał pieśni chóralne, a te małe grupy śpiewały repertuar przywieziony ze wsi. Uczestnicy Horyny zachęcani przez kierownika nagrywali pieśni w swoich wsiach, przywozili do Równego na zajęcia i potem je śpiewali. Jak usłyszałam ich koncert w radiu, bardzo się zainteresowałam folklorem. Pamiętam, że to było lato i chodziłyśmy z mamą do lasu na jagody, gdzie zdarzało nam się razem śpiewać.
Wtedy zainteresowałaś się śpiewaniem swojej mamy?
Można powiedzieć, że tak. Na mnie zawsze robiło wrażenie śpiewanie mojej mamy w lesie. Ona wtedy jakby rozkwitała w tej przyrodzie. Pozwalała sobie odpuścić. Głośno dziękowała, że tam jest, i prosiła: „Daj Boże, żeby doczekać przyszłego roku i móc znów tu przyjść”. W lesie jakby pozbywała się bólu, smutku, trosk. Nie zapomnę, jak jej głos tam dźwięczał. Niestety nie mam żadnych nagrań z tamtego czasu, bo nie miałam jeszcze sprzętu do rejestracji dźwięku. Ale to wspomnienie bardzo mocno utkwiło mi w głowie. Na jego podstawie mogę scharakteryzować śpiewanie mojej mamy: kolosalna dynamika, nieprawdopodobna energia, dźwięk, barwa głosu bardzo archaiczna, jakby przemawiały przez nią poprzednie pokolenia. Mama bardzo lubiła las. Dla niej był czymś najprzyjemniejszym na świecie. Mówiła: „Po co ci ludzie latem wyjeżdżają na wczasy, po co im to? Popatrzcie na las, jaki jest piękny. To mój największy kurort!”.
Pamiętam, jak jej kupiłam pierwszy telefon komórkowy. Zadzwoniłam rano, nie wiedząc, czy jest czymś zajęta w domu, czy może jeszcze odpoczywa, i zapytałam, gdzie jest. A ona mi mówi, że siedzi pod dębem w lesie. Jak tylko się robiło cieplej, chodziła do lasu. Latem po jagody, jesienią po grzyby. Dobrze jej to robiło na samopoczucie. Lepiej wyglądała, miała lepszy nastrój, mówiła, że zapomina o chorobach. Nie trzeba być naukowcem, by wiedzieć, że świeże powietrze, przyroda i ruch dobrze robią człowiekowi.
Jak śpiewała w lesie, słychać było swobodę w głosie, bo tam przecież nie było kogo się wstydzić, można było wyśpiewać emocje, zaintonować coś głośno wedle potrzeby.
To jest taka petriwka, jedna z ulubionych, której nauczyłam się jako młoda dziewczyna. Nagraliście ją, będąc u nas w domu w Rokitnem, ale wtedy mama już nie miała dużo siły, by śpiewać. I to nie był ten śpiew, co w lesie. W domu śpiewa się i brzmi zupełnie inaczej. Jak to ludzie mówią – ściany z jednej strony pomagają, dają poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej ograniczają, bo w domu mogą być różne problemy, emocje, nie da się rozwinąć skrzydeł.
Kto poza mamą miał wpływ na twoją ścieżkę życiową?
Moja droga do siebie wiodła przez katedrę folkloru muzycznego w Państwowym Uniwersytecie w Równem, gdzie pracował wspaniały człowiek – Wasyl Mychajłowicz Pawliuk, założyciel i kierownik Horyny, inicjator badań terenowych, podtrzymywania tradycji muzyczycznych Polesia Rówieńskiego. Mogę powiedzieć – mój muzyczny ojciec. Zawsze mówił, jak ważne jest nagrywanie folkloru, ale też kontynuacja, dawanie mu życia. Zachęcał do tego młodych ludzi. Miał pomysł, żeby zapraszać do instytutu i do zespołu młodzież z poleskich wsi. Takim sposobem do Horyny trafiła Alla Kowalczuk, Jurij Kowalczuk i ja. Pamiętam, jak mi powtarzał: „Słuchaj mamy, słuchaj taty, ucz się od nich”. Kiedyś zabrał nas, studentów, na ekspedycję badawczą po wsiach w okolicy Rokitnego, nagrywaliśmy pieśni. Wtedy przyszła do mnie silna świadomość, spojrzałam inaczej na to, czego słuchałam od dzieciństwa, zrozumiałam, że to jest moje, że to opowiada o mnie, i zaczęłam więcej śpiewać.
Zaczęłaś więcej śpiewać, jeździć na ekspedycje; tak byłaś zaangażowana w folklor, w życie Horyny, że zostałaś jej kierowniczką.
Tak. Kiedy Wasyl Mychajłowicz Pawliuk w 1999 roku odchodził na emeryturę, rekomendował mnie i mojego męża, Serhija Wostrikowa, do poprowadzenia zespołu. Do 2013 roku wspólnie prowadziliśmy Horynę, a potem już sama przejęłam prowadzenie.
Czy Horyna wykonuje dużo pieśni ze wsi Rokitne?
Tak, śpiewamy pieśni z Rokitnego, jak też z bliższych i dalszych okolic. Jak wyjeżdżam na badania terenowe, staram się nagrywać pieśni i tańce, opowieści, zbierać informacje o architekturze, etnografii. Ta wiedza przydaje mi się w pracy. W ostatnim czasie zainteresowałam się też południową Rówieńszczyzną, nagrywam i uczę się pieśni stamtąd. To dla mnie ciekawe doświadczenie, bo tamtejsze pieśni mają inny rozśpiew niż te znane mi od lat. Chciałabym jeszcze zrobić tyle rzeczy, mam mnóstwo planów. Żeby tylko życia wystarczyło, żeby je zrealizować! Mam nadzieję zdążyć nagrać dużo ciekawych pieśni i historii z Polesia.
Co byś opowiedziała o tamtejszych pieśniach komuś, kto nigdy nie był na Polesiu i nie słyszał, co i jak tam śpiewają? Czym się różnią od pieśni z innych regionów?
Poleska pieśń to zazwyczaj pieśń przeciągła – czy to borowa, czy związana z rokiem obrzędowym, czy liryczna. Tembr w poleskim śpiewaniu jest specyficzny. Powiedziałabym, że to jest nasycony i dramatyczny dźwięk. Tradycyjne śpiewanie to emocje. Dla mnie Polesie jest emocjonalnie bardzo głębokie.
A co zrobić, żeby się tego śpiewu nauczyć?
Dużo słuchać. Dobrze jest znać dialekt i wiedzieć, o czym się śpiewa. To bardzo ułatwia. Najlepiej słuchać rozmów, osłuchać się z dialektem, wtedy łatwiej wymawiać słowa podczas śpiewu. Ludzie na wsi niczego nie zmieniają w aparacie mowy, jak to się dzieje w śpiewie akademickim. Oni jak mówią, tak śpiewają. Jak człowiek chce się nauczyć dobrze pieśni, nie wystarczy znać melodię, trzeba do tego podejść analitycznie, skupić się na oddechu, intonacji, rozwijać słuch harmoniczny. Zwłaszcza osoba, która wybiera górny głos, powinna ćwiczyć oddech, odpowiednią emisję, kierunek i siłę głosu. Można zwrócić się do osób, które zajmują się śpiewem, żeby pokazały mechanizmy, jak co działa w naszym aparacie mowy, jak używać przepony. A najważniejsze to słuchać źródła, słuchać jak najwięcej, wtedy można złapać manierę, styl śpiewu.
Jak myślę o Polesiu, to przypominają mi się poszczególne wsie, a w nich różne dialekty.
Tak, są wsie, gdzie mówi się dość twardo, np. w Swarycewyczach. W olewskim rejonie gwara jest bardziej miękka. Kiedyś granicami występowania poszczególnych odmian gwar były rzeki. Były szersze, głębsze, trudniejsze do pokonania niż teraz. Za rzeką mówiło się inaczej, łatwo więc było rozpoznać, kto nie jest „tutejszy”.
A gdybyś miała w wielkim skrócie opowiedzieć o roku obrzędowym na Polesiu?
To zacznę od kolędowania. Dla mnie ten czas to właściwie początek wiosny. W Rokitnem były dwa typy kolędników bożonarodzeniowych: uliczni i cerkiewni (zbierali na cerkiew). Tych pierwszych nie wpuszczano do domu, śpiewali pod oknami m.in. dawne kolędy życzące – dla pszczelarza, dla gospodyni, dla gospodarza. W okolicy Rokitnego, na przykład w Załawiu, kolędowano też w pierwszy dzień nowego roku. U nas mówi się szczodryk, szczodrowanie – od określenia szczedry weczir. Zaś w okolicach Dubrowicy chodzono z koniem (przebraniem) i przed domem proszono: „Pane hospodaru, pozwolte chatu zweselyt’, z koniom wjezdyt’”. Na Polesiu był silny kult konia, bez którego po prostu dawniej nie dało się przeżyć. Jego postać występuje w wielu starodawnych kolędach. W Perebrodach, to jest kawałek drogi od Rokitnego, w Wielkim Poście obchodzono kraśniankę. Specjalnie przygotowany i udekorowany korowaj stawiano na sanki i wożono go po wsi, ogłaszając, że nadchodzi wiosna. Korowaj jest okrągły, symbolizuje słońce, na które ludzie tak czekają. Tego dnia wołano ptaki, wierząc, że jak przylecą, to przyjdzie wiosna. A wiosna, to i śpiewanie wesnianek. Bardzo mi się podoba jak mówią np. w okolicy Zaricznego: wesnu spiwaty [śpiewać wiosnę]. Zaś hukaty wesnu [wołać wiosnę] zaczynano już nawet w lutym. Początek lata w roku obrzędowym to Trójca [Zielone Świątki]. To czas śpiewania pieśni troickich, rusalnych, kustowych. Potem jest kupała, następnie śpiewa się petriwki. W Rokitnem na kupałę mówiło się wid’mu pałyt’ [palić wiedźmę], bo w ognisku spalano kukłę, która miała symbolizować wiedźmę. W XXI wieku oprócz brzozy palono opony, aż szedł taki czarny dym – „patrzcie, leci czarny dym, wiedźma się pali”.
Kobiety zbierając czarne jagody w lesie, wykonują jahodny piśni, przy sianokosach – sianokośne, a pracując przy żniwach – pieśni żniwne. A jesień kojarzy mi się ze śpiewaniem lirycznych, zwyczajnych pieśni i z repertuarem weselnym, bo wtedy – we wrześniu i październiku, gdy ustawały prace w polu, było najwięcej wesel na wsiach. I tak doszłyśmy z powrotem do zimy, czyli przygotowań do Świąt Bożego Narodzenia i kolędowania.
Wesela to bardzo ciekawy temat, bo zachowało się dużo pieśni i zwyczajów z nimi związanych. Oczywiście tradycyjnych wesel już nie ma. Skończyły się, gdy przestano je urządzać w domach, a przeniesiono świętowanie do świetlic, czy specjalnie konstruowanych pałatek [namiotów], kiedy zmieniła się przestrzeń obrzędowa.
Chciałabyś coś jeszcze dodać na koniec rozmowy?
Chcę powiedzieć, że warto pracować z tradycją. Jestem zdania, żeby dzieci od małego zapoznawać z tradycją, wysyłać na zajęcia taneczne, by uczyły się na początek dziecięcych pieśni, zabaw, wyliczanek. One naturalnie się w to angażują, bawią się. Do tego nie potrzeba nauki emisji głosu. Dzieci śpiewają, tak jak mówią, i o to właśnie chodzi. Dzięki temu kolejne pokolenia będą kontynuować to, czym my się teraz zajmujemy.
Trzymam kciuki za wszystkie twoje plany i dziękuję za rozmowę.
Zobacz też:
– Zespół Horyna z Równego:
http://muzykapolesia.net/muzyk/477/name/%E2%80%9EHoryna%E2%80%9D+.html
– Film „Takich pieśni sobie szukam” w reż. Jagny Knittel:
https://www.youtube.com/watch?v=LiSWcvepjtw
– Kolęda poleska o pszczołach, wieś Kamiane:
https://www.youtube.com/watch?v=NTZTUIOt9f4
– Kolęda poleska o pszczołach, dla gospodarza, wieś Szebedycha:
https://www.youtube.com/watch?v=-Tpe8kK-Sc0
– Kolęda o pszczołach, wieś Załawie:
https://www.youtube.com/watch?v=OfH7TV71d2Q