Przyszło do mnie to zdjęcie już po śmierci mojego malutkiego siostrzeńca. Przeglądałyśmy albumy rodzinne pani Marii, w pewnym momencie zwróciła mają uwagę niebywała, oszałamiająca wręcz plastyczność tej sceny: chłopiec trzymający dwa bujne bukiety, dziewczynki z wieńcami i kobieta wpatrują się w fotografa w skupieniu, ze smutkiem w oczach. Jest jesień, zatem obfitość roślin i kwiatów. Wieńce i bukiety są dorodne, niemal barokowe, to one przyciągają całą uwagę. Dopiero po chwili widzimy na dole zdjęcia małą trumienkę z otwartym wiekiem. Leży w niej dziecko, wygląda jak laleczka. Jest rok 1946. Kobieta jest Niemką, została po wojnie w Polsce z córeczką i dopiero co urodzonym synkiem. Jest bardzo ciężko, zaprzyjaźnia się z kobietą, która też przyjechała tutaj z córką, gdzieś ze Wschodu. Pomagają sobie, pojawia się nitka zażyłości. Po śmierci chłopca matka Marysi pociesza sąsiadkę, jak umie, pomaga jej wyprawić pogrzeb. W wyobraźni widzę je wyraźnie, jak robią te wieńce i bukiety, milczą, płaczą.
Bałam się tego zdjęcia, bardzo długo nie mogłam go oswoić. W końcu opublikowałam go w albumie, towarzyszącym muzealnej wystawie i jako ilustrację do jakiegoś tekstu. Krok po kroku, w miarę jak układałam się ze swoją własną żałobą, zaczęłam nań spoglądać z większym spokojem. Tlą się gdzieś z tyłu głowy pytania: jakie byłyby losy tych (i wszystkich innych) przedwcześnie zmarłych dzieci? Czyimi stałyby się rodzicami, dziadkami, pradziadkami?
O przodkach myśli się najczęściej jako o osobach starszych od nas. Na myśl przychodzą w pierwszej chwili nasi krewni w bezpośredniej linii, najbliżsi – ci, których geny w sobie nosimy. Tymczasem po zmarłych w przeszłości dzieciach nie zostaje często żaden ślad. Malutkie grobki umieszczane były (są) często w osobnej części cmentarza, krzyże murszeją, pękają, a po śmierci rodziców, kiedy rodzeństwo i dalsza rodzina albo wyjechali, albo również umarli – groby zapadają się w ziemię, aż pewnego dnia znikają, a na ich miejscu pojawiają się nowe. Kiedy byłam dzieckiem, jeździliśmy na stary cmentarz parafialny do odległej od naszej o kilkanaście kilometrów wsi. Pamiętam dni przygotowań, fascynowały mnie, nie mogłam się ich doczekać: robienia wianków z zielonych, kłujących gałązek, do których mocowało się róże w woskowanego papieru, przeliczania zniczy z kolorowego szkła i odkładania na bok, które dla kogo. Dwa wianki z czerwonymi różami były dla zmarłego w czasie wojny rodzeństwa mojego taty. Myślałam o nich wtedy, o moich wówczas niemal rówieśnikach i jakoś nie mogło mi się logicznie ułożyć w głowie, że te zmarłe dzieci to też moi przodkowie.
*
Pewnego dnia wreszcie znalazłam prababcię. Miałam tylko jedno jej zdjęcie, ale nie byłam pewna, czy kobieta na nim to ona, czy jest to właśnie ta fotografia z opowieści rodzinnej, jedyna, jaką Marianna zrobiła sobie z dziećmi, żeby wysłać mężowi, który wyjechał do Ameryki. Na to wygląda, wydaje mi się, że w rysach twarzy młodego chłopaka stojącego za nią rozpoznaję mojego dziadka. Prababcię „znam” z jednej tylko historii o spalonych przypadkiem pieniądzach na nowy dom, co spowodowało, że jej mąż, a mój pradziadek zmęczony ciężką praca w Ameryce wyjechał stamtąd do Argentyny i przestał wysyłać listy. Potem wybuchła druga wojna światowa. Jest jeszcze jedno jej zdjęcie, z pogrzebu w 1943 roku; zatem nie dowiedziała się przed śmiercią, co stało się z jej mężem. Przez długi czas nie wiedziałam nawet, jak miała na imię. W dokumentach dziadka była tylko zwyczajowa fraza „syn Kazimierza”, mijały lata, a ja nie miałam technicznej możliwości dowiedzenia się, czyim jeszcze synem był. W końcu znalazłam, nie wychodząc nawet z domu, dzięki cudownemu wynalazkowi internetu i pracy pasjonatów, skanujących stare księgi parafialne i indeksujących znajdujące się w nich nazwiska. Pewnej nocy, przeglądając żmudnie i wielkim zmęczeniu nabazgrane po rosyjsku wpisy, trafiłam w końcu na nią. Nazwisko i inne szczegóły – wszystko się zgadza. Jest i imię. A więc jednak była, istniała – pomyślałam – choć przecież sama jestem żywym dowodem jej istnienia.
Przodkowie – bezimienni i ci dobrze znani, zamieszkujący naszą czułą albo zranioną pamięć – fascynują, przerażają, zastanawiają. Niezwykłe jest podejście do tego tematu (i do zmarłych w ogóle) w kulturze dawnej wsi. Jest mi ono chyba najbliższe z wszystkich „modeli” myślenia i mówienia o tej sferze, tak wieloznacznej i wielowarstwowej. Wspomina się ich i przywołuje co chwilę, podczas Zaduszek, Dziadów, Wigilii, Wielkanocy, Zielonych Świątek, uczty weselnej, żniw. To im dedykowane są lamentacyjne zaśpiewy, niemal identyczne w pieśniach weselnych i żniwnych.
Jeśli by się dało rzeczywiście odnotować życie ich wszystkich i umieścić we wspólnej graficznej strukturze, podobnej do rodzinnego „drzewa” genealogicznego, nie byłoby to w moim odczuciu drzewo, a raczej grzybnia, struktura pozioma, o płytkich, lecz nieskończenie rozbudowanych, rozłożystych korzeniach. Jesteśmy połączeni, zależni od siebie, a nie pojedynczy, zaznaczeni jedynie jak kropki na wykresie.